PETER SEEWALD: – Ojcze Benedykcie, jako papieżowi wiwatowały Ojcu niezliczone tłumy, żył Ojciec w pałacu, przyjmował wielkich tego świata. Nie brakuje teraz czegoś?
BENEDYKT XVI: – W żadnym wypadku! Wręcz przeciwnie, jestem wdzięczny Bogu za to, że nie ciąży na mnie odpowiedzialność, której nie mogłem już udźwignąć; że jestem wolny, że codziennie mogę kroczyć pokornie wraz z Nim własną drogą, żyć pośród przyjaciół i być przez nich odwiedzanym.
– Nagle pozbawiony władzy, nieomal zamknięty za murami Watykanu – jak to możliwe?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
– Tej „władzy” nigdy nie pojmowałem w tym sensie, że dysponuję jakąś siłą, lecz jako odpowiedzialność, coś ciężkiego i przytłaczającego, coś, co nakazuje każdego dnia pytać, czy sprostałem. Również jeśli chodzi o aplauz rzesz, wiedziałem zawsze, że ludziom chodzi nie o tego nędznego człowieczka, którym jestem, tylko o Tego, którego zastępuję. Stąd nietrudno przyszło mi zrezygnować.
– Bardzo wcześnie zostało wyraźnie zaznaczone, że pontyfikat może okazać się krótki ze względu na wiek i stan zdrowia.
– Owszem, wiedziałem, że siły mi na to nie pozwolą.
– Osiem lat to dłużej niż w przypadku wielu poprzedników. Chciałem zapytać, czy powyższe nastawienie nie miało wpływu na program pontyfikatu.
Reklama
– To oczywiste. Nie mogłem się zająć zagadnieniami długoterminowymi. Na coś takiego można się zdecydować, mając rezerwę czasową. Miałem świadomość, że moja misja jest innego rodzaju; że przede wszystkim muszę próbować pokazać, co wiara w Boga oznacza w dzisiejszym świecie, podkreślić jej centralność i dać ludziom odwagę – odwagę do konkretnego życia nią. Wiara i rozum to sprawy, które rozpoznałem jako moje powołanie. W ich wypadku nieistotna jest długość trwania pontyfikatu.
– Nadszedł taki moment, kiedy padła prośba do Boga: „Zabierz mnie. Nie mogę dłużej, nie chcę już”?
– Nie, tak nie. To znaczy owszem, prosiłem Boga – zwłaszcza gdy pomyślę o sprawie Williamsona – by mnie uwolnił i pomógł mi. Ale z drugiej strony wiedziałem, że skoro postawił mnie na tym miejscu, to nie zostawi mnie samego.
– Nigdy nie pojawiła się myśl odrzucenia całego balastu, bycia wciąż do dyspozycji, niekończących się zobowiązań, wszelkich banalności sprawowanego urzędu, które przytłaczają, po to, by być po prostu człowiekiem?
– Owszem, tak było, naturalnie. Jako kardynał prefekt często wspominałem o tym Papieżowi. Ale on odpowiadał: „Nie, należy pracować dalej!”.
– Czy wobec tego nie pojawiła się wątpliwość: powinienem w ogóle przyjąć wybór?
Reklama
– To faktycznie stanowiło dla mnie poważny dylemat. Jednak wielkie wrażenie wywarło na mnie, gdy na prekonklawe wielu kardynałów, poniekąd z góry, wzywało mającego zostać wybranym, aby nawet jeśli nie czuje się na siłach, wziął krzyż na siebie, przyjął „votum” dwóch trzecich głosujących elektorów i dostrzegł w tym znak dla siebie, bo to jego wewnętrzny obowiązek. Przedstawiono to stanowisko z taką powagą i doniosłością, że stwierdziłem, iż skoro większość kardynałów składa taką deklarację, to jest ona głosem Pana, a więc muszę ją przyjąć.
– Nigdy nie pojawiła się wątpliwość, czy dokonano właściwego wyboru?
– Nie. Kardynałowie wybrali, więc wykonuje się zlecone zadanie. Nieważne jest, jak to ocenią dziennikarze, tylko jak to oceni sam Bóg.
– Wielkim pragnieniem Ojca było życie poświęcone medytacji i modlitwie. Czy stało się to teraz możliwe?
– Niezupełnie. Dzieje się tak z jednej strony ze względu na siły psychiczne, ponieważ nie czuję się na tyle silny, żeby stale poświęcać się sprawom Bożym i duchowym, a także ze względu na sprawy zewnętrzne, gdyż ciągle zjawiają się goście. Zachowanie komunikacji z ludźmi, którzy dziś kierują Kościołem albo odgrywają istotną rolę w moim życiu, poniekąd zakotwiczenie w sprawach ludzkich uznaję za dobre. Z drugiej strony ubytek sił fizycznych nie pozwala mi, że tak powiem, na ciągłe przebywanie na wyżynach. Tym samym pozostaje to niespełnionym życzeniem. Ale prawdą jest, że dysponuję za to znaczną wolnością ducha, i to jest wiele warte.
– Czy powstanie jeszcze jakaś publikacja?
– Nie! Na pewno nie. Po Bożym Narodzeniu wiedziałem, że to już „nunc dimittis”. Dokonałem mojego dzieła.
– Są dzienniki albo notatki?
– Dziennika nie prowadziłem, ale w pewnych odstępach czasu spisywałem własne refleksje, których się właśnie pozbywam.
Reklama
– Z jakiego powodu?
– (Uśmiech). Są zbyt osobiste.
– Ale byłyby...
– ...łakomym kąskiem dla historyków.
– Jest Ojciec, jak żaden z poprzedników, autorem znakomitego dzieła teologicznego, autorem książek osiągających wielomilionowe nakłady. Czy nie pojawia się pokusa sięgnięcia po pióro?
– W żadnym wypadku. To znaczy, co tydzień przygotowuję sobie homilię na niedzielę, więc pracuję umysłowo nad egzegezą. Ale nie mógłbym już pisać. Do tego potrzebna jest metodyczna kwerenda, która teraz przerosłaby moje siły.
– Czyli powstają homilie dla czterech, pięciu słuchaczy?
– Dlaczego nie? (uśmiech). Jak najbardziej! Dla trzech, dwudziestu czy tysiąca – słowo Boże musi zawsze być dla człowieka.
– Są takie sprawy, które chciałby Ojciec jeszcze koniecznie załatwić?
– Nie w tym sensie, że pragnę jeszcze pozostawić coś ludzkości. Natomiast, owszem, chcę kontynuować moją służbę w modlitwie.
– Spadek?
– W przeszłości już kilkakrotnie spisywałem testament. Obecnie powstała jego ostateczna wersja.
– To testament teologiczny?
– Nie, nie (uśmiech). Tylko to, czym dysponuję i co pozostawiam.
Reklama
– Jak wygląda medytacja papieża emeryta? Które z ćwiczeń duchowych stały się Ojcu szczególnie cenne i drogie?
– No cóż, teraz mogę swobodniej, dłużej poświęcić się modlitwie brewiarzowej, a tym samym pogłębiać przyjaźń z psalmami, z Ojcami Kościoła. Jak już wspomniałem, co niedzielę wygłaszam krótką homilię. Przez cały tydzień rozmyślam nad nią, aby powoli dojrzewała, bo przyglądam się tekstowi z różnych perspektyw. Co mi mówi? Co powie mieszkańcom „monasterio”? To właściwie nowość, jeśli tak wolno powiedzieć, że z jeszcze większym spokojem oddaję się modlitwie psalmami i wciąż się z nią zapoznaję, i że tym sposobem teksty liturgiczne, przede wszystkim z niedzieli, towarzyszą mi w tygodniu.
– Ulubiona modlitwa?
– Jest kilka. Świętego Ignacego: „Zabierz, Panie, i przyjmij całą wolność moją...”. Potem św. Franciszka Ksawerego: „Nie dla nagrody kocham Cię, mój Panie! Lecz tak, jak Ty mnie ukochałeś, Boże, chce Ciebie serce kochać, ile może!”; Mikołaja z Flüe: „Przyjmij mnie, jakim jestem...”. Szczególną sympatią darzę – i chętnie widziałbym ją w „Gotteslob”, ale zapomniałem ją zaproponować – „Modlitwę powszechną” Piotra Kanizjusza z XVI wieku. Wciąż jest aktualna i piękna.
– Duchowy „kurort”?
– To oczywiste, Altötting.
Reklama
– Centralny punkt refleksji Ojca stanowiło osobiste spotkanie z Chrystusem. Jak to teraz wygląda? Jak bardzo udało się zbliżyć do Jezusa?
– (Głęboki oddech). Tak, naturalnie bywa różnie w zależności od sytuacji, ale w liturgii, modlitwie, w rozmyślaniu nad niedzielną homilią widzę Go przed sobą. Oczywiście wciąż jest tajemnicą. Wiele słów z Ewangelii, w ich monumentalności i sile, odbieram obecnie jako znacznie trudniejsze niż wcześniej.
Przy tym przypomniał mi się pewien epizod z czasów, gdy pracowałem jako wikary. Któregoś dnia w sąsiedniej, ewangelickiej parafii gościł Romano Guardini i zwracając się do pastora, powiedział: „Na starość nie będzie łatwiej, tylko trudniej”. To bardzo poruszyło mojego ówczesnego proboszcza. Kryje się w tym wiele prawdy. Z jednej strony jest się wprawionym i zaprawionym, życie ma już swój kształt, podjęło się zasadnicze decyzje. Z drugiej strony odczuwa się o wiele silniej ciężar pytań, a obecnie również presję bezbożności, nacisk nieobecności wiary sięgający aż do struktur Kościoła, a potem także wielkość słów Jezusa Chrystusa wymykających się interpretacji bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
– Czy wiąże się to z utratą bliskości Boga, czy ze zwątpieniem?
Reklama
– To nie zwątpienie, ale poczucie bycia daleko od wielkości tajemnicy. Oczywiście ciągle otwierają się też nowe horyzonty, co uważam za wzruszające i pocieszające, ale i tak dochodzi się do wniosku, że głębia wypowiedzianych słów nigdy nie zostanie wysondowana, a niektóre słowa gniewu, odrzucenia, groźby sądu stają się niepokojące, imponujące i bardziej aktualne niż wcześniej.
– Można sobie wyobrazić, że papież, namiestnik Chrystusa na ziemi, ma szczególnie bliską, intymną relację z Panem.
– Tak, tak powinno być i żywię przekonanie, że nie jest On daleko. Wewnętrznie zawsze mogę z Nim rozmawiać. Ale mimo wszystko jestem tylko nędznym małym człowiekiem, któremu nie zawsze udaje się sięgnąć ku Niemu.
– Doświadczał Ojciec „ciemnych nocy”, o których wspomina wielu świętych?
– Nie są takie wstrząsające. Pewnie nie jestem na tyle święty, żeby popaść w tak mroczną otchłań. Ale gdy wokoło rozgrywają się ludzkie dramaty, gdy pyta się, jak Bóg może na to pozwolić, zaczynają się pojawiać wątpliwości. Trzeba wtedy mocno trzymać się wiary. On wie lepiej.
– Zdarzyły się w ogóle „ciemne noce”?
– Powiedzmy, tych najciemniejszych nie było, ale trudność, jak to właściwie jest z Bogiem, pytanie o istnienie zła i tak dalej, jak to pogodzić z Jego wszechmocą i dobrem, pojawia się, owszem, od czasu do czasu.
– Jak poradzić sobie z takimi trudnościami w wierze?
Reklama
– W pierwszym rzędzie nie odrzucając podstawowej pewności wiary; przekonania, że poniekąd jest się w niej zakotwiczonym; przeświadczenia, że jeśli czegoś się nie rozumie, to nie dlatego, że jest błędne, tylko że jest się zbyt małym. W wypadku niektórych spraw było tak, że stopniowo w nie wrastałem. To zawsze pozostaje darem, gdy nagle dostrzeże się coś, czego się przedtem nie widziało. Czuje się, że trzeba pokory, a gdy słowa Pisma nie przemawiają, cierpliwości, aż Pan je otworzy.
– I otwiera je?
– Nie zawsze. Ale momenty otwarcia pokazują mi, że są w sobie wielkie.
– Czy Papa Emeritus boi się śmierci, a przynajmniej umierania?
– W pewnej mierze tak. Po pierwsze, chodzi o obawę, że będzie się ciężarem dla ludzi, spowodowanym dłuższym czasem upośledzenia. To uważam za bardzo zasmucające. Mój ojciec też zawsze się tego obawiał, ale zostało mu to oszczędzone. Z drugiej strony, przy całej ufności, jaką żywię, że dobry Bóg mnie nie odrzuci, im bliżej jestem Jego oblicza, tym bardziej zdaję sobie sprawę, jak wiele popełniłem błędów. Tym samym przygniata mnie ciężar winy – chociaż nie tracę fundamentalnej nadziei.
– Coś bliżej, jeśli można, na ten temat?
– No cóż, nie zawsze potraktowało się człowieka odpowiednio, nie zawsze sprawiedliwie. Jest tyle drobiazgów, szczegółów, niezbyt znaczących spraw, dzięki Bogu, ale właśnie o nich trzeba powiedzieć, że można było i należało lepiej je wykonać. Nie stanęło się na wysokości zadania.
– Pierwsze słowa przed obliczem Wszechmogącego?
– Poproszę, żeby okazał wyrozumiałość dla mojej mizerności.
– Wierzący ufają, że „życie wieczne” jest spełnieniem.
– Jak najbardziej! Jest się rzeczywiście w domu.
Reklama
– Czego się więc spodziewać?
– Ujmijmy to w pewnych aspektach. Pierwszy – bardziej teologiczny. Wielką pociechą, a także wspaniałą myślą jest to, o czym wspomniał św. Augustyn. Interpretując słowa psalmu: „szukajcie zawsze Jego oblicza”, odnosi on owo „zawsze” do wieczności. Bóg jest tak wielki, że nigdy Go nie ogarniemy, bo wciąż jest nowy. Istnieje nieustający, nieskończony bieg ciągłego odkrywania i radości. Takie sprawy nurtują teologicznie wnętrze człowieka. Jednocześnie występuje zupełnie ludzki aspekt. Cieszę się, że znowu zobaczę moich rodziców, rodzeństwo, przyjaciół, i wyobrażam sobie, że będzie tak samo wspaniale, jak było u nas w domu.
– Eschatologia, nauka o „rzeczach ostatecznych” – śmierci, czyśćcu, początku nowego świata – to jeden z podstawowych tematów w podejmowanych przez Ojca badaniach teologicznych, ukoronowanych napisaniem najlepiej opracowanej książki. Tak brzmi własna ocena. Czy obecnie, kiedy sam stanął Ojciec przed pytaniami eschatologicznymi, można czerpać profity z dorobku własnej teologii?
– Owszem. Właśnie przemyślenia o ogniu czyśćcowym, o mierze boleści, jaka się z nim wiąże, a także o wspólnotowym charakterze szczęśliwości, o tym, że zanurzymy się, jak to się mówi, w oceanie radości i miłości, są dla mnie bardzo ważne.
– Czy „oświecony” to dobre określenie Ojca osoby?
Reklama
– Nie! (Uśmiech). W żadnym wypadku!
– Czy obok świętości oświecenie nie jest zdefiniowanym celem życia chrześcijańsko-katolickiego?
– Cóż, pojęcie „oświecony” ma w sobie coś elitarnego. Jestem zupełnie normalnym chrześcijaninem. Oczywiście, chodzi o to, żeby rozpoznać prawdę, która jest światłem. Siłą wiary oświecony jest także prosty człowiek, ponieważ widzi to, czego nie dostrzegają inni, którzy nie są jeszcze tak rozumni. W tym sensie wiara jest oświeceniem. Grecy nazwali chrzest „photismós” – oświeceniem, przyjściem do światła, staniem się widzącym. Otwierają mi się oczy. Postrzegam zupełnie inny wymiar, którego nie rejestruję oczyma ciała, a który dostrzegam również cieleśnie, w tym sensie, że poznaję, iż w tych pięknych drzewach widzę coś więcej niż tylko drzewa.