Obudowa lampy składała się z czterdziestu czterech plastikowych prostokątów. W jej środku brzęczały cicho cztery neonówki. Ale nikt oprócz Marii tego nie słyszał. Szpitalne dźwięki przemienione o tej porze dnia w jeden wielki szum, zakłócały skutecznie wszelkie ciche odgłosy. Przez okna wdzierały się do środka lipcowe promienie słońca, które odbijając się od źle ustawionych żaluzji, zamieniały je w płonące żywym ogniem tarcze. Nie było nikogo, kto pociągając za sznurek zmieniłby ustawienie srebrnych blaszek i przywrócił właściwą im funkcję zacieniania sali oddziału położniczego.
Można jednak nie słyszeć hałasu dobiegającego z korytarza i nie zamykając oczu, nie widzieć blasku bijącego z okien. Tak robiła Maria. Przebywała w tym miejscu od wielu dni. Nauczyła się nie słyszeć i nie widzieć, gdyż potrzebowała spokoju. Musiała gromadzić w sobie spokój, by dawać go "Jemu". Tylko ten spokój mogła dać dziecku, które niepojętym cudem rozwijało się pod jej sercem. To serce uwięzione było w niegościnnym ciele. Tak odczuwała je kobieta, gdy dwa lata wcześniej poroniła po raz pierwszy. To było zaskoczenie dla wszystkich. Młode małżeństwo, wspaniale zapowiadająca się rodzina, ustabilizowane życie, wypróbowani przyjaciele, zgrana paczka z Oazy, a przede wszystkim głęboka wiara i wieczny niedosyt, ciągłe drążenie skały, na której pragnęli budować całe swoje życie. Ktoś im kiedyś powiedział: "Bóg jest z wami, więc nikt nie ośmieli się być przeciw wam".
Kilka miesięcy po ślubie odkryła, że jest w ciąży. Robert szalał z radości... Pewnej nocy poczuła ból. W karetce nastąpił krwotok i wielka cisza. Wiedziała już, że bezpowrotnie straciła część siebie, część najważniejszą, bo zjednoczoną z ciałem jej męża. Wszystkie plany zbudowane w ciągu siedmiu tygodni ciąży legły w gruzach. To wtedy policzyła plastikowe prostokąty obudowy szpitalnej lampy i wszystkie żaluzje w oknach. Obłędnie zajmowała umysł prozaicznymi czynnościami, gdyż nie chciała, nie mogła dopuścić, aby ciążące jak kamień w jej piersiach pytanie: "Dlaczego?!" wydostało się na zewnątrz. Czuła, że tym pytaniem mogłaby zabić w sobie Boga. Kiedy uświadamiała sobie, jakiego ogromu dobra doświadczyła w życiu, gdy niewidzialna ręka prowadziła ją przez różne zakręty, na których wielu jej znajomych traciło kontrolę nad swym istnieniem, wtedy nie mogła winić Boga. Ale niemal w tej samej chwili pojawiało się uczucie, że to wszystko było tylko mrzonką, pyłem wobec tego, co jej zabrano. Wtedy zaczynała liczyć to co napotkała wzrokiem w prawie pustej sali. Żaden szczegół, żadna kropka na ścianie nie umknęła jej uwadze. Tymi szczegółami zasypywała pragnienie szukania winnych tragedii i pamięć o tym, co ją spotkało.
Taką rozdygotaną i bliską obłędu zastawał ją mąż. Codziennie przynosił kwiaty, siadał i wpatrywał się w żonę. Prawie nie rozmawiali. Słowa kaleczyły powietrze przesycone zapachem frezji. Późnym popołudniem, kiedy szmer korytarzy zdawał się milknąć, wyjmował różaniec i modlił się gorąco. Kurczył się wtedy w sobie, jakby przyjmował ogromny ciężar. Nie winił Boga. Chciał, żeby wszystko było jak dawniej: żeby żona znowu się uśmiechała i zrobiła mu śniadanie w ich domu, który teraz stał pusty i przerażająco zimny. Jego wiara była dziecinnie prosta. Na każde dobro, jakie go spotykało, odpowiadał zdziwieniem i bezgraniczną wdzięcznością. Życie nauczyło go walczyć, a najskuteczniejszą walką zawsze okazywała się modlitwa. Nigdy nie musiał walczyć tak mocno jak wtedy. Nawet personel szpitala pozwalał mu przebywać u żony dłużej niż innym odwiedzającym. Ciekawskie położne zaglądały ukradkiem przez uchylone drzwi, by popatrzeć na parę pogrążoną w modlitwie. Nie widziały, że oczy kobiety często były puste...
Kilka tygodni później Maria wróciła do domu. Życie wracało do normy. Po sześciu miesiącach zaniepokoiły ją poranne nudności. W tajemnicy przed mężem udała się do lekarza, który potwierdził to, co graniczyło niemal z cudem: Maria znów spodziewała się dziecka. To był szok. Robert nigdy jeszcze nie cieszył się tak bardzo. Czuł jednak, że ryzyko utraty dziecka jest teraz większe. Jego żona nie przeżyłaby czegoś takiego. Ale na razie ciąża przebiegała normalnie. Każdego dnia zyskiwali nadzieję i wieczorem klękali do modlitwy.
Raz nie zdążyli. Karetka dojechała na czas. Sanitariusze niemal siłą musieli wyrywać ciało żony z objęć męża. Obudziła się na sali, w której cicho brzęczała lampa. Do Marii nie docierał hałas korytarzy. Musiała gromadzić w sobie spokój, by dawać go swemu umierającemu dziecku. Lekarze mówili coś o szansach, ale ich oczy nie potrafiły kłamać. Poroniła kilka dni później. Na początku sama nie wiedziała, dlaczego z dzieckiem nie umarł jej spokój...
Taką zastawał ją mąż. Nie miał już siły, by przynosić kwiaty. Po prostu siadał i milczał zniszczony cierpieniem. Któregoś dnia nie wytrzymał i ukrywszy twarz w dłoniach wyszlochał:
- Już tak dalej nie mogę. Wszystko to, co tyle lat uważałem za najważniejsze, nagle we mnie zastygło. Czy to kara za grzechy?! Czy może tak wiele musimy płacić za każde dobro, każdą przyjemność?..
- Nie... - rzekła, nie patrząc na niego. - To tylko próba miłości...
- Mam ciągle ten sam sen... - niemal wszedł w jej słowa. - Idę ze swoim dzieckiem na górę, ono niesie drwa i ogień, a ja nóż. Wiem dokładnie, co będzie dalej. Za każdym razem szukam zabłąkanego wśród cierni barana, jego nie ma, a czas zapłaty za wszystko się zbliża.
- Jeśli to ofiara, to On nigdy nie żąda czegoś, czego nie możemy dać - mówiła spokojnie i pewnie.
- Boję się, że któregoś dnia nie zbudzę się na czas i będę musiał złożyć ofiarę do końca.
- Nie bój się. Im większa ofiara, tym mniej boli. Im więcej gorliwości w ofiarowaniu, tym pewniej Bóg wstrzyma twoją dłoń ściskającą nóż. Im więcej położysz na ołtarzu, tym bardziej wrócisz z gór obdarowany. Boże plany bywają paradoksalne, ale nigdy bezsensowne. Zrozumiałam to, gdy straciliśmy drugie dziecko. Teraz wiem, że coś musi się wydarzyć, by Boży plan miał nadal sens. Jeszcze go nie rozumiem, być może nigdy nie zrozumiem... - odetchnęła.
- Ale głęboko w to wierzę...
Robert patrzył na nią oszołomiony. Nie wiedział, że ma tak silną żonę. Maria zmusiła go, by przestał brodzić przy mętnych brzegach zaufania, wypłynął na głębię i dopiero tam zarzucił sieci...
Rwały się pod ciężarem ryb, gdy dwa lata później urodziły się im bliźnięta.
Pomóż w rozwoju naszego portalu