Mieszkałam razem z rodzicami i dwiema siostrami we wsi Kosianka Stara w województwie białostockim. Posiadaliśmy niewielką gospodarkę. Ojciec był sołtysem; lubił każdego wesprzeć i pomóc - przygarnął do domu rodzinę nauczycielską, którą wysiedlono z Drohiczyna. Pamiętne były dla mnie ostatnie święta Bożego Narodzenia, które jak co roku obchodziliśmy zgodnie z rodzinną tradycją.
Nasz spokój zakłóciło nocne kołatanie do drzwi. Było to 20 czerwca 1941 r. Kazano opuścić dom. Mnie, moje dwie siostry, 3-letnią siostrzenicę i rodziców zapakowano do ciężarowego samochodu i zawieziono na najbliższą stację - do Bielska Podlaskiego, gdzie czekało już wiele przestraszonych rodzin. Kazano wchodzić do towarowych wagonów, zamykając za nami szczelnie drzwi. Tak pożegnaliśmy naszą Ojczyznę. Przez dwa tygodnie jechaliśmy w ciemnościach. Nie mieliśmy prawie nic. Pomagaliśmy sobie, jak tylko mogliśmy, ale było nam ciężko. O wojnie dowiedzieliśmy się przez małe okienko, w Mińsku, gdy usłyszeliśmy wycie syren. Każdy z nas miał jeszcze nadzieję, że to tylko zły sen, że może nas zawrócą, jednak tak się nie stało. Nigdy nie zapomnę tych zamkniętych wagonów, momentów, gdy pociąg zatrzymywał się na stacji i gdy przez okienko na paskach spuszczano garnuszki z paroma rublami i gdy dzieci błagały: "Grażdanka, predaj mołoka". Rosyjskie dzieci przynosiły mleko, a czasem goniły pociąg, ażeby nam pomóc.
U kresu podróży, w Azji, pociąg zatrzymał się w stepie. Kazano nam zaczekać na woły, które miały nas przetransportować przez Góry Ałtajskie - do kołchozu, gdzie mieliśmy zamieszkać. Przebyliśmy trudną i męczącą drogę przez góry, aby dobrnąć do domów, które były opuszczone przez mieszkańców tej krainy. Rosyjskie władze okłamały tamtejszą ludność, że jesteśmy bandytami. Kiedy jednak miejscowi ujrzeli dzieci i starców, nabrali do nas zaufania i mogliśmy kupić od nich coś do jedzenia w zamian za odzież. Najczęściej były to ziemniaki, jednak odzież szybko się skończyła. Czekała na nas ciężka praca w polu. Za wykonaną normę dorosły człowiek dostawał 300 g chleba, a dzieci połowę tego przydziału. Do chleba podawano "zupkę", na którą nawet nie dało się spojrzeć, ale nie mieliśmy wyboru. Na polu pomagały nam wycieńczone z głodu woły, które co chwila popędzał pilnujący brygadzista. Zwierzęta były tak zmęczone, że padały po przejściu paru metrów. Gdy był czas na sianokosy, na tydzień wyjeżdżaliśmy na szczyty gór. Z domu rodzinnego wynieśliśmy nawyk dokładnego wykonywania prac na roli i dlatego nie nadążaliśmy za normą i nie dostawaliśmy chleba. Miejscowi Rosjanie nauczyli nas, jak kombinować, żeby dostać odrobinę chleba. Niedokładnie zrobione siano gniło zimową porą, zamarznięte siano wyrąbywano siekierami i podawano zwierzętom, wskutek czego zdychały. Nocowaliśmy w szałasach, które musieliśmy sami postawić z siana i rożek. Trzeba było uważać na jadowite węże. Obok stały budynki, w których można było spędzić noc, ale były tak zapluskwawione, że robactwo spadało na nas z sufitu jak deszcz. A jak młóciliśmy snopy zboża? Otóż, rozkładaliśmy rozwiązane snopy, po których wkoło chodziły konie. Następnie zbierało się słomę. Pod spodem było ziarno, które całą zimę czyściliśmy w szopach w temperaturze około -50°C. Nie dawano nam ciepłych butów, więc owijaliśmy swoje szmatami.
Niedzieli nie można było świętować. W pierwsze święta Bożego Narodzenia w obcym kraju musieliśmy iść do pracy. Na kolację mamusia ugotowała ziemniaki w mundurkach, polała troszeczkę olejem, do tego przyrządziła placki z mąki z prosa, bo innej tu nie było. Czarny, gorzki chleb stał się opłatkiem. Boże Narodzenie świętowaliśmy tylko jeden raz, gdy Sikorski podpisał układ z rządem sowieckim, który ogłosił amnestię. Jednak nasza radość nie trwała długo. Od połowy 1943 r. zmuszano nas różnymi pogróżkami, abyśmy przyjęli rosyjskie paszporty. Ojciec musiał podjąć ważną decyzję, od której zależał nasz los. Odmowa przyjęcia dokumentu groziła rozdzieleniem rodziny bądź wysyłką do najcięższych łagrów i więzień. Tęsknota do Ojczyzny potęgowała się. Do tego zaczęły nas dotykać różne choroby, umierały matki, dzieci zostawały sierotami. Umarła też nasza ukochana siostrzenica, 5-letnia Tereska. Tyfus dosięgał prawie wszystkich, jednak trzeba było iść do pracy nawet wtedy, gdy było się chorym. Aby dożywić się, kobiety i dzieci zbierały z pola spalone kłosy i zmielone ziarna, które dodawaliśmy do zupy. Zbieraliśmy też zmarzłe ziemniaki, z których można było upiec na płycie placki.
Cały czas żyliśmy nadzieją, że kiedyś skończy się to piekło. W 1943 r. powstał Związek Patriotów Polskich na terenie ZSRR. Mężczyźni zapisywali się do wojska, chociaż pod rosyjskim dowództwem, ażeby wyciągnąć Polaków. Wojna się skończyła. Pomyślnie zaczął się rok 1946. Na mocy porozumienia między Polską a ZSRR do kraju mogli wrócić ci, którzy mieli polskie obywatelstwo. Niestety, my mieliśmy narzucone obywatelstwo rosyjskie. Trzeba było udowodnić jakimkolwiek dokumentem, że było się Polakiem. Dzięki Bożej pomocy tato zabrał przypadkowo kwit podatkowy, na którym były polskie pieczęcie i dzięki temu uratował wszystkich rodaków, którzy byli razem z nami w Bijsku. Już w Wielki Piątek mogliśmy wyruszyć do Ojczyzny. Pożegnaliśmy ze łzami groby naszych bliskich i z nadzieją wyruszyliśmy do Polski. Po drodze mieliśmy przesiadkę w Brześciu, gdzie każdy swe pierwsze kroki skierował do kościoła w podzięce Bogu za uratowane życie. Chociaż wracaliśmy w towarowych wagonach, to nie były one już zamknięte i przy postoju można było z nich wysiąść. Po przekroczeniu granicy czekały na nas stoły z bułeczkami i herbatą zorganizowane przez Czerwony Krzyż. Do domu dojechaliśmy 15 maja 1946 r.
Pomóż w rozwoju naszego portalu