Straszenie ludźmi, którzy się narodzili, a przecież mogłoby
ich nie być i wszystko byłoby inaczej (lepiej) - weszło w krew ludzi
lewicy. Magazyn Gazety Wyborczej (nr 2/403 z 17 stycznia 2002) opublikował
reportaż Anny Fostakowskiej o bezdomnych dzieciach w Bukareszcie.
Tekst niezwykle brutalny, pełen drobiazgowego realizmu w opisie życia
mieszkańców kanałów i nor na przedmieściach, skazanych na bezdomność
i deprawację przez tych, którzy zadecydowali, że muszą się urodzić.
Zawsze w takich opisach niechcianego życia musi pojawić się czarny
charakter, który za tym stoi. W tym przypadku jest nim rumuński komunistyczny
dyktator. Bezdomnych z Bukaresztu i innych miast Rumunii nazywa się "
dziećmi Ceausescu", gdyż to on zarządził w 1965 r., że nie może być
w Rumunii zabijania nienarodzonych, a kobiety mają rodzić minimum
pięcioro dzieci. W razie czego zajmą się nimi sierocińce. Powstało
sześćset takich domów, które po śmierci Ceausescu kolejno zamykano.
Dzieci trafiały na ulicę. Dziś kolejne pokolenie - jak się twierdzi
- urodzonych z nakazu stanowi plagę wielkich miast Rumunii. Emigrują
także do Polski w poszukiwaniu chleba i żebrzą, udając kaleki, grając
na akordeonach. Reportaż miał ukazać straszliwe społeczne skutki
braku prawodawstwa zezwalającego na zabijanie nienarodzonych. Miał
udowodnić, że tylko umysł tak niesprawny, jak umysł komunistycznego
dyktatora, mógł zabronić korzystania z "cywilizacyjnego dobrodziejstwa",
jakim ma być legalna aborcja. I za fakt, iż dzieci bukareszteńskiej
ulicy roznoszą choroby, są głodne i zdemoralizowane - on ponosi odpowiedzialność.
Ale oto wśród opisów życia subkultury młodocianych żebraków i złodziei
pojawiły się informacje, które nie całkiem pasują do głównej tezy.
Dwie najważniejsze instytucje, które niosą tym dzieciom bardzo konkretną
pomoc, to Kościół katolicki - który pomagając materialnie, ewangelizuje
- i fundacja króla Belgów Baudouina. Jedna z polskich działaczek
fundacji twierdzi, że Rumuni sami, bez pomocy państwa, które nie
ma na to żadnych środków, radzą sobie z opieką i resocjalizacją bezdomnych.
Zachęcają do pracy nad sobą, do uczenia się, czyli do szanowania
własnego człowieczeństwa. Nieraz owocuje to prawdziwym bohaterstwem
w wysiłku, by nie dać się zdemoralizować. Reportaż pozostawia bez
odpowiedzi pytanie, jak to jest możliwe, skąd Rumuni, naród właściwie
bez Boga, mają na to wszystko siły.
Zimą 1990 r. odwiedziłam Bukareszt. Poznałam tam katolików,
żyjących jak święci w małych wspólnotach, skupionych wokół jedynej
w stolicy parafii, a także greckokatolickich księży. Wychodzili z
podziemia. Jeden z nich, syn przedwojennego ministra propagandy,
opowiedział mi o swoim 18-letnim pobycie w więzieniu, gdzie został
przez współwięźnia-biskupa wyświęcony na księdza i gdzie założył
zakon, którego zadaniem jest otaczanie modlitwą polityków. Od paru
miesięcy nie było już Ceausescu, Rumunia była wolna. W całym kraju
opłakiwano ofiary krwawej rozprawy wojska i milicji z demonstrantami
Timisoary i Bukaresztu. Dzisiejsza Europa rzadko wspomina tych ludzi:
biedacy z Timisoary prosili o chleb i wolność, uczniowie i studenci
z Bukaresztu wyszli na ulice ze świecami, żeby zamanifestować, że
są razem z tymi, których tam zamordowano. "Timisoaro, która jesteś
we krwi, cały kraj po tobie płacze!" - krzyczała młodzież. A kiedy
mówiono im, żeby się rozeszli, bo to głupota, szaleństwo, odpowiedzieli: "
Nie możemy odejść, nie pozwalają nam nasi umarli!". Potem klękali
przed żołnierzami i wręczali im kwiaty. Coraz ciaśniej otaczały ich
oddziały wojska i milicji. Demonstranci rozdzierali ubrania na piersiach,
mówili, że są braćmi tych uzbrojonych ludzi. Nie było w tym nic teatralnego,
czyniono to ze świadomością śmierci. Kiedy padły pierwsze strzały,
na place Bukaresztu wyległo coraz więcej ludzi, wszyscy głośno się
modlili. "To był niezwykły obraz - wspominał jeden z moich rozmówców
- świece wśród kul, które dobiegały zewsząd. Najdłuższa noc w roku,
przesilenie dnia i nocy, skończyło zimę naszej udręki". W Bukareszcie
mówiono o krucjacie dziecięcej. "Cała ta młodzież, która nic nie
wiedziała o katechizmie, nie miała elementarnej wiedzy religijnej,
a jej rodzice byli z reguły związani z reżimem, odnalazła w sobie
tak ogromną siłę, odwagę i niesłychanie czystą wiarę. Dzieci, które
nic nie wiedziały o dobroci Boga, miały niezwykłą intuicję Boga.
Żeby mogło dojść do takiej konfrontacji, musiała pojawić się w ich
sercach iskierka nadziei".
Autorka reportażu nic zapewne nie słyszała o tamtych
wydarzeniach. Nie wie także, że król Baudouin, którego fundację komplementuje,
był obrońcą życia nienarodzonych. Abdykował na znak sprzeciwu, gdy
parlament belgijski uchwalał prawo zezwalające na zabijanie nienarodzonych
dzieci. Gdy powiązać te wszystkie fakty, obraz bezdomnych dzieci
Rumunii przestaje straszyć. Kłopot z dziećmi ma natomiast Unia Europejska,
która swego czasu nie zgodziła się na kandydowanie Rumunii do struktur,
uważając, że dzieci jest tu za dużo. Tymczasem pracownicy rumuńskich
instytucji opiekuńczych przyjeżdżają do naszego kraju i wyjaśniają,
jak leczy się bezdomność.
Katolicki intelektualista, profesor matematyki Emil Marinescu,
który opowiadał mi o wydarzeniach grudnia 1989 r. w swojej ojczyźnie,
dodał: "Gdy za granicą pytano mnie o narodowość, byłem zażenowany,
gdy musiałem odpowiedzieć, że jestem Rumunem. Teraz jestem z tego
dumny. Owe dni i te dzieci, stojące bez lęku w obliczu śmierci, dały
mi tę dumę".
A przecież to także były "dzieci Ceausescu".
Pomóż w rozwoju naszego portalu