* * *
MARIA URBANIEC-DOWNAROWICZ - w 1939 r. 12-letnia uczennica jednej z warszawskich szkół, w Powstaniu Warszawskim w batalionie „Zośka”
- Zaczyna się wojna. Co wtedy robiliście?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
- W wakacje tego roku pojechaliśmy do ojca, który pracował w polskiej placówce dyplomatycznej na Węgrzech. Do Warszawy wróciliśmy w ostatniej chwili, 29 sierpnia.
- Skąd taki pomysł? Nie lepiej było pozostać na miejscu.
- Rodzice uważali, że w kraju będzie najbezpieczniej. Kilka dni później jako rodzina pracowników Ministerstwa Spraw Zagranicznych zostaliśmy ewakuowani do Lwowa. Przebywała tam siostra mojej matki, Władysława Piechowska, znana przedwojenna aktywistka WSK, a w czasie okupacji, aż do aresztowania przez NKWD, zaangażowana konspiratorka. To ona razem z Marią Wittek, Elżbietą „Zo” Zawacką sformowały we Lwowie oddział „babskiego wojska”. Ciotkę mama spotkała przypadkiem, na ulicy, kiedy koczowaliśmy na lwowskim dworcu, na którym sowieci wyświetlali propagandowe filmy. Ciocia pomogła nam urządzić się we Lwowie. Do Warszawy wróciliśmy przez zieloną granicę na Wielkanoc 1940 r. (…)
- Ojciec wrócił z wami?
Reklama
- Został na Węgrzech. Nie chciał wracać do domu. Uważał, że ma obowiązek walczyć za Polskę w wojsku. Nie udało mu się jednak przekroczyć nielegalnie granicy, został internowany i siedział w więzieniu w Budapeszcie, skąd zdołał uciec. Uciekł także z aresztu w Jugosławii, z której przedostał się do Turcji. Kontakt z nim był sporadyczny. Przyszło kilka listów, otrzymaliśmy parę dolarów, a potem nastała cisza. Na przełomie 1942 i 1943 r. z Turcji otrzymywaliśmy paczki m.in. z rodzynkami i rajstopami. Po wojnie dowiedziałam się, że ojciec jako zwykły pracownik zaczepił się w polskim konsulacie. Bezskutecznie czynił starania, aby dostać się do polskiej armii, ale ponieważ był legionistą, nie chciano go przyjąć. W końcu trafił do Bejrutu, gdzie został redaktorem pisma „Polak w Libanie” oraz działał społecznie. W Libanie zastała go informacja o śmierci mamy. Ojciec zmarł na zawał serca w 1949 r.
- A mama?
- Miała szerokie kontakty w środowiskach niepodległościowych jeszcze przed okupacją. Do jej przyjaciół należeli m.in. Franciszek Niepokólczycki i Janusz Albrecht, o których wiadomo było, że do końca będą walczyć o Polskę. Natychmiast włączyła się w konspirację. Została łączniczką pułkownika Kułagowskiego „Rabina”, dowódcy Śródmieścia ZWZ AK. Przez nasze mieszkanie przewinęło się mnóstwo ludzi z podziemia, przechowywał się u nas m.in. Karol Trojanowski „Radwan”, o którym po wojnie przeczytałam, że poszedł na współpracę z Niemcami. Po wsypie mama została aresztowana.
- Aresztowano ją przy pani?
Reklama
- Przy mnie i przy najstarszym bracie Andrzeju, który był pomocnikiem mamy. Obaj moi bracia, Andrzej i Maciej, w czasie okupacji uczyli się w Warszawie w tajnej szkole podchorążych w oddziale kadeckim. Andrzeja przed aresztowaniem uchroniły papiery ze szpitala, że jest chory na gruźlicę. Faktycznie, pomagając mamie w utrzymaniu rodziny jako inkasent energii elektrycznej, musiał się gdzieś zarazić. Na szczęście gestapowcy szerokim łukiem omijali pokój, w którym leżał na tapczanie, a w którym przechowywana była broń. Podczas rewizji nie było z nami Maćka. Przed domem zatrzymał go dozorca. Z początku nie było też mamy, ale nie chcąc zostawić nas samych, weszła do środka. Pamiętam, że w trakcie przesłuchania do drzwi zapukał kolega. Otworzyłam i szepnęłam do niego: „Zbyszek, na litość boską, idź stąd!”. Musiałam wyglądać okropnie, bo zaraz odszedł. Na pytanie rewidujących dom Niemców kto to był, odpowiedziałam, że żebrak.
- Nie wciągnęli go do środka?
- Zajęci byli oglądaniem planszy, którą bracia wykorzystywali do zabawy w gry wojenne. W śledztwie uznali ją za poważny dowód. Mamę widziałam wówczas po raz ostatni. Patrzyłam na nią z balkonu naszego mieszkania. (…)
- Gdzie mama trafiła?
- Zawieźli ją na Pawiak. Dostaliśmy stamtąd gryps, który przechowuję do dzisiaj. Aresztowanie nastąpiło w przeddzień moich imienin, 14 sierpnia 1942 r. W październiku mama znalazła się w Auschwitz. Była numerem 24481.
- Mieliście z nią kontakt?
- Tylko listowny. W naszej kamienicy sąsiadka, znająca dobrze niemiecki, tłumaczyła te dwadzieścia słów, które można było jednorazowo napisać. Cała korespondencja adresowana była na mnie, bo mama bardzo się bała o chłopców. Wolno też było wysyłać codziennie niewielką paczuszkę, ale tylko z poczty głównej. Kolejki były ogromne, ale staliśmy w nich jeszcze pół roku po śmierci mamy. Mama zmarła w lutym 1943 r. Przyczyną, jak nas poinformowano, był tyfus. (…)
* * *
MARCIN DOBRZYŃSKI - we wrześniu 1939 r. 14-letni harcerz, w Powstaniu Warszawskim w samodzielnym plutonie „Grochów 694”
- Zacznijmy naszą rozmowę od okupacji w 1939 r…
Reklama
- Wcześniej był 1 września, jednym z najtragiczniejszych dni w moim życiu. To, co się wtedy wydarzyło, rzutowało na całe moje późniejsze życie i choć minęło tyle lat, ciągle do niego wracam. Od samego rana ludzie byli bardzo nerwowi, gorączkowali się, biegali, naklejali na szyby paski, mama z hal Mirowskich przywiozła duże zakupy powtarzając, że będzie wojna. Tego dnia ok. godz. 16.00, pamiętam tę godzinę, bo ojciec wrócił akurat z pracy, na nasz dom spadły pierwsze bomby. Samoloty nadleciały od strony fortu Bema. Obserwowałem je z okna na drugim piętrze klatki schodowej naszego bloku.
- Leciały w waszym kierunku?
- Zmierzały wyraźnie na nas. Po chwili usłyszeliśmy świst i zaraz potem rozpoczęły się wybuchy. Wyrzuciło mnie na trawnik. Kiedy się ocknąłem, zobaczyłem ojca leżącego obok mnie, mamy i siostry nie widziałem. Nigdzie nie było też ciotki, która mieszkała z nami. Pozbierałem się jakoś, ojciec także i zaczęliśmy rozglądać się wokół. Bomba trafiła w sam środek bloku. Praktycznie cały budynek został zniszczony. Zabiła kilkadziesiąt osób.
- A bliscy?
- Po trzech godzinach wydostaliśmy spod gruzów ciężko ranną mamę. Miała wiele ran, złamań ale i wielkie szczęście, bo wokół niej jakimś cudem powstała niewielka przestrzeń, dzięki której miała czym oddychać i wołać o pomoc. Mojej siedmioletniej siostry i cioci nie odnaleźliśmy od razu. Dopiero 3 września służby wydostały ciała. Widziałem zwłoki… pogniecione od gruzów twarze, połamane kończyny... Ciągle pocieszam się, że na pewno nie męczyły się zbyt długo. Ojciec zaś, który podczas bombardowania ogłuchł, już do końca życia miał problemy ze słuchem.
- Straciliście siostrę, ciotkę, w gruz obrócił się wasz dobytek. Co się z wami działo w kolejne dni?
Reklama
- Mama trafiła do szpitala, gdzie przed kapitulacją zdążyli ją jeszcze podleczyć. Siostrę i ciocię pochowaliśmy na Bródnie. Szliśmy za karawanem przez atakowane przez samoloty dzielnice Warszawy. Zanim dotarliśmy na miejsce, były cztery naloty.
- A gdzie zamieszkaliście po utracie mieszkania?
- Administracja tych, którzy potracili domy, kierowała do prywatnych osób mieszkających samotnie albo mających wolne pokoje. Moja rodzina trafiła do bloku na naszym osiedlu, do pana o nazwisku Salwa. Kilka miesięcy później na naszych oczach zabrało go gestapo i zginął w Auschwitz. (…)
* * *
JAROSŁAW GRABIŃSKI - w 1939 r. 14-letni kadet w szkole wojskowej we Lwowie, w Powstaniu Warszawskim w pułku „Baszta”
- Początek września 1939 r. Gdzie pan wtedy był?
- 7 września 1939 r. niemieckie samoloty zbombardowały Komorów i koszary szkoły podchorążych piechoty, w których jako lwowski kadet, przebywałem na urlopie. Mój ojciec, major, dowodził jedną z podchorążackich kompanii szkoleniowych w tych koszarach. Przed wybuchem wojny dostał przydział mobilizacyjny do Wilna. Ja zostałem na miejscu, bo kiedy miałem wracać do Lwowa, przyszedł telegram, abym wstrzymał swój wyjazd. Tego dnia miejscowi dowódcy zarządzili ewakuację wojskowych rodzin. Część osób podobno wyjechała autobusem, a my na wschód pojechaliśmy konną podwodą. Podziurawiony kulami portret mojej siostry to jedyna pamiątka, którą mi stamtąd pozostała. (…)
- Kto jechał na podwodzie?
- Jechała moja matka, ja i żona porucznika z Przasnysza ze swoim małym dzieckiem.
Reklama
- Jechaliście w konwoju?
- Tak, początkowo była w nim cała szkoła, ale później ludzie się rozjeżdżali.
- Konwój był atakowany?
- Nie, jechaliśmy przeważnie nocami.
- Co mieliście ze sobą?
- To, co w ciągu dosłownie dwóch, trzech godzin od bombardowania można było wziąć. Spakowaliśmy worek marynarski, dwie walizki i malutki neseserek. I to wszystko. Potem już po ciemku wywozili nas na drogę. (…)
- Wróćmy do waszego pobytu w Terespolu. W jaki sposób trafiliście do Warszawy?
- Z chwilą, gdy mama zobaczyła wiec w Terespolu, natychmiast wynajęła furmankę i pojechaliśmy z powrotem.
- Dlaczego, czym się kierowała?
- Sądzę, że miała pewne wyobrażenie na temat sowietów. W wojnie dwudziestego roku brał udział jej mąż, wcześniej brat zginął w rewolucji. Po drugiej stronie granicy mieliśmy też ciotkę, która wyszła za mąż za lejbgwardzistę, oficera carskiego. Została z nim w Leningradzie, to znaczy w Piotrogrodzie, a potem w Leningradzie. Któregoś roku dostała pozwolenie i przyjechała w odwiedziny do Polski. Podobno matka ją widziała. Obraz nędzy i rozpaczy, więc wyposażyli ją we wszystko, kupili futro, odżywili trochę i pojechała z powrotem, bo zostawiła na wschodzie dzieci. Naturalnie na granicy wszystko jej zabrali i nie wiem, czy czasem nie wylądowała w obozie. W każdym razie mama wiedziała czym to pachnie. (…)
Powyższe fragmenty rozmów pochodzą z książki „Wrocławscy Powstańcy Warszawy”, autorstwa Krzysztofa Kunerta, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Ossolineum w 2011 r.