Jan Arczewski niechętnie mówi o sobie i o swoich zasługach. A jest o czym mówić. W 1986 r. zorganizował pierwszy w Polsce „Telefon Zaufania dla Osób Niepełnosprawnych”, w którym od tamtej pory nieprzerwanie pełni dyżur psychologiczny. - Najważniejsze jest nie to, żeby mówić, ale żeby słuchać - podkreśla. - Dzwoniący do mnie ludzie bardzo często chcą się po prostu wygadać, wylać swe żale. Czasami nie mają się komu zwierzyć ze swojego cierpienia. Nie oczekują rad, jak żyć. Chcą się za to swoim życiem z kimś podzielić.
Czasami słyszy: „Pan tego nie zrozumie”. Zwykle wybucha wtedy śmiechem. Kto jak kto, ale on rozumie świetnie. Kiedy miał 5 lat ojciec, który był zajęty koszeniem łąki, wysłał go po papierosy. Gdy z nimi wracał, przewrócił się i nie mógł już wstać. Diagnoza brzmiała jak wyrok - rdzeniowy zanik mięśni. Nieuleczalna choroba postępowała błyskawicznie. Do szkoły wózkiem wozili go koledzy. Nie poddawał się. Rozpoczął naukę w szkole introligatorskiej w Konstancinie. Chciał pracować i zarabiać. Wtedy nie myślał jeszcze, że choroba będzie postępować i wkrótce zaatakuje także ręce. Z marzeń o introligatorstwie nic nie zostało. Na szczęście spotkał na swej drodze wspaniałych pedagogów, którzy wymogli na nim wstąpienie do liceum. Po jego skończeniu zdał na psychologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim i związał się z Kozim Grodem. Od 25 lat mieszka w Domu Pomocy Społecznej Kalina. - Po studiach chciałem opuścić Lublin. Szukałem pracy w wielu miastach. Zewsząd przychodziły jednak odmowy. I wtedy wpadłem na pomysł założenia telefonu zaufania. Urzędnicy podchwycili tę nowatorską jak na tamte czasy koncepcję i tak już zostało - opowiada Arczewski.
Człowieka trzeba ratować
Za pracę w „telefonie” otrzymał m.in. tytuły „Społecznika Roku”, „Człowieka bez Barier”, „Serca dla Serc”. Czy jest z nich dumny? Nie, bo nic nie robi dla pochwał. Chce żyć dla siebie, dla Boga, dla innych. Nie chce zamykać się w czterech ścianach i czekać na to, co nieuchronne. A przecież choroba postępuje. Lekarz powiedział mu kiedyś, że nie dożyje 20 roku życia. Dziś ma 46. - Kiedy ludzie życzą mi, żebym prowadził mój telefon przez dalsze 25 lat, śmieję się. Wiem, że to niemożliwe. Cieszę się jednak z każdego dnia i z każdej darowanej mi chwili. Chcę móc pomóc jeszcze kilku osobom - mówi Arczewski.
Wielu z nich odwiódł od decyzji o samobójstwie. Do dziś wspomina te rozmowy i z tkliwością, wspomina kartki, jakie później otrzymywał i wciąż otrzymuje od uratowanych osób. Wiadomości o tym, że wszystko jest już dobrze, to najbardziej wzruszające momenty. Są też chwile, kiedy płacze. Tak jest na przykład, kiedy na imieniny dostaje bukiet kwiatów od matki, której syn chcący pożegnać się z życiem, zdobył się jeszcze na telefon do pana Jana i po rozmowie podjął decyzję, że jego czas jeszcze nie nadszedł. - Czasami muszę też pomagać zajmować się bardziej przyziemnymi, finansowymi sprawami. Ktoś nie ma na czynsz, leki, rehabilitację, wózek inwalidzki. Wydaje się, że pieniądze nie są w życiu najważniejsze, ale ich brak też może człowieka doprowadzić nad przepaść - mówi pan Jan. - Trzeba go wtedy ratować. Dawać adresy. Umawiać z urzędnikami. Dopingować do działania. W ciężkiej depresji wielu ludzi nie może się zdobyć na samodzielne działanie.
Mało przy tym czasu dla siebie. W wolnych chwilach Arczewski pisze wspaniałe, wlewające w serca nadzieję wiersze. Ciągle marzy też o podróżowaniu. Niestety, czas na to znajduje tylko latem. Nie ma roku, aby nie odwiedził swojego ukochanego Zakopanego. Był też w Portugalii i Rzymie, gdzie miał okazję spotkać się z Janem Pawłem II. - Nigdy nie zapomnę tej audiencji - wspomina. - Papież był już wtedy cierpiący i schorowany. Chyba dzięki temu doskonale rozumiał cierpienie moje i innych ludzi na wózkach. Jak nikt mówił o jego sensie i znaczeniu. To spotkanie dało mi niezwykle wiele. Stało się drogowskazem.
Pomóż w rozwoju naszego portalu