Reklama

Pastorałka magierowska

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Kiedyś był to dom rodzinny, w którym wychowały się liczne pokolenia Golcowiaków. Mijały lata i choć targały nimi dziejowe burze, a grzbiety smagał los niełaskawy, oni jakby na przekór przeciwnościom mężnie trwali. Wtedy, gdy przyszło pochować nestora rodu, który uwikłany w niezrozumiałą wojnę przywlókł z austriackich okopów gruźlicę i wówczas, kiedy zbolała matka końcem zapaski wycierała wysięki z mózgu spływające po twarzy najstarszego syna ubitego w zasadzce przez banderowców. Niedługo po tym ktoś próbował wyjaśnić tę ponurą historię, ale trudno ją było zapomnieć, a sprawcom mordu wybaczyć, bo w środku wciąż bolało. Tymczasem życie toczyło się dalej w rytmie, który wyznaczały pory roku. I cokolwiek by się nie działo, od wczesnej wiosny do późnej jesieni swój trud należało poświęcić ziemi, bo ona była najważniejsza. Nie tylko żywiła, przez co gwarantowała bezpieczeństwo i stabilizację, ale nadawała głęboki sens ich wysiłkom i istnieniu. Tak, jak za praojców, rolnik zależał od ziemi. Przywiązanie do podkarpackich, dość jałowych, ale własnych morgów, do tradycji i wiary przodków budowało siłę i prestiż rodziny. Wydawało się, że nic nie zburzy łączącej ją więzi, a jednak dokonał tego upływający czas. Z szerokiego świata niósł zapowiedzi zmian, które trafiając za wiejskie opłotki mamiły umysły nową jakością życia. Coraz częściej któreś z młodych Golcowiaków oswajało domowników z decyzją o opuszczeniu ojcowizny i szukaniu łatwiejszego chleba gdzie indziej. Tym początkowo nieśmiałym, a w końcu stanowczym zapowiedziom sprzyjała sytuacja. Młodzi zawierali związki małżeńskie, zaczęły rodzić się dzieci, więc pod rodzinnym dachem zrobiło się ciasno. W konsekwencji jedni po drugich żegnali drogie kąty i szli ku swemu przeznaczeniu. Gdzieś tam w dalekim świecie wyrosło z nich kolejne pokolenie, a tu rodzinne gniazdo opustoszało. Najpierw obok mogił steranego wojaczką męża i zastrzelonego syna spoczęła matka, a później kilka kwater dalej dwie najstarsze córki. Na gospodarstwie pozostał najmłodszy z ośmiorga rodzeństwa. Znalazł się w sytuacji, która jak czas pokazał, zupełnie go przerosła. Do tej pory był hołubiony i oszczędzany, a cały ciężar decyzji spoczywał na rodzinie, teraz jako właściciel i spadkobierca znacznego majątku odpowiadał za wszystko. Na początku poniosła go wizja nowoczesnej gospodarki, więc zaczął usprawniać i modernizować wszystko, co się dało. Konie, które zawsze były dumą rodu i obiektem zazdrości sąsiadów zastąpił traktor, wodę ze studni ciągnęła elektryczna pompa, pod dachem wiaty pojawiły się maszyny rolnicze, a na ganku stał nowo zakupiony motocykl. Nie poprzestał na tym. Znał się na mechanice, toteż skonstruował kompletny zestaw tartaczny i z drzew wyciętych we własnym lesie rżnął na sprzedaż deski, a na dodatek w głębi ogrodu postawił pszczele ule. Imponował zdrowiem i sprawnością fizyczną, więc uważał, że wszystkiemu podoła. Innego zdania była żyjąca z dala rodzina, którą odwiedzał z rzadka, raz najwyżej dwa razy w roku. Te sporadyczne spotkania z reguły kończył konflikt na tle krytycznej oceny jego sytuacji. Radzono mu żeby sprzedał wszystko, kupił mieszkanie i osiadł w mieście wśród swoich, bo z czasem doprowadzi do ruiny siebie oraz majątek. Trudno powiedzieć, czy wyrażana troska bardziej dotyczyła jego przyszłości, czy kondycji gospodarki, ale reakcja zawsze była ta sama. Poirytowanym głosem oświadczał, że nigdy i za żadne pieniądze nie pozbędzie się ojcowizny i jeszcze doczeka czasów, kiedy do rodzinnego domu powrócą wszyscy, bo w nim jest ich miejsce i bezpieczny azyl przed złym i podstępnym światem. Zwykle na tym kończyła się wizyta, gdyż rozgniewany odmawiał gościny, wsiadał na motor i odjeżdżał do swojej samotni. Jeszcze przez pewien czas utrzymywał się na powierzchni, a to oznaczało, dumne mniemanie o sobie, bo przecież rodzina kiedyś cieszyła się w środowisku zasłużonym autorytetem. Poza tym był niezależny finansowo, a niektórzy ze względu na stan posiadania uważali go nawet za bogacza. Wszystko to stanowiło pozór, ale dla człowieka, który korzeniami głęboko tkwił w przeszłości większe znaczenie miała imaginacja niż realia. Zapadał w świat, który dawno już przeminął i pewnie dlatego uważano go powszechnie za dziwaka, a to niosło przykre konsekwencje. Wśród garstki życzliwych czy nawet obojętnych znaleźli się ludzie traktujący wszelką odmienność od przyjętych standardów jako powód do szyderstwa, demonstracyjnej niechęci, a nawet agresji. W związku z tym zaczęto mu dokuczać. Rozpoczęły się nieprzespane noce, pełne udręki i strachu, kiedy z duszą na ramieniu czuwał w kącie izby, aż znów usłyszy przeraźliwy łomot drewnianych kołków o własne drzwi, tak dla hecy, dla uciechy. Zainstalował nawet reflektor i syrenę strażacką, by odstraszyć upartych agresorów i nieraz okolicę obiegało jej wycie, które właściwie było desperackim wołaniem o pomoc. Bezskutecznie. Coraz bardziej stronił od ludzi i pogrążał się w bezdennej samotności potęgowanej przez zgony w rodzinie, najpierw jednego niedługo potem drugiego brata, wreszcie siostry. Jakkolwiek każde z nich żyło własnym życiem, śmierć najbliższych burzyła ostatecznie ważny punkt odniesienia, obnażając przy tym mizerię jego poczynań, a wobec jej nieuchronności, ludzką bezradność. Na razie jeszcze się bronił, ale już nie płynął, lecz dryfował. Jedynym miejscem gdzie znajdował otuchę był kościół. Wyrastał w domu, gdzie każdy dzień rozpoczynał się i kończył wspólną modlitwą. Głęboka wiara od zarania stała na pierwszym miejscu. Z niej czerpali siłę i nadzieję. Ona pomagała przetrwać najtrudniejsze chwile zarówno przodkom, jak i jemu.
Z biegiem lat czarne prognozy zaczęły się sprawdzać. Gasła w nim energia, gdyż podupadł na zdrowiu. Przez jakiś czas sądził, że dolegliwość jak zwykle sama minie, potem używał jakiś domowych środków, ale nie pomagało, bo choroba rozwijała się. W efekcie coraz więcej połaci pola leżało odłogiem, puste ule gniły na deszczu, a dach nad nieczynnym od dawna tartakiem zawalił się i straszył obejście rumowiskiem. Zryty oponami traktora ogród zdziczał, a między uschniętymi badylami chwastów rdzewiały pługi, siewniki, metalowe beczki. Dom rodzinny skarlał i jakby w ziemię zapadł i nie było to złudzenie, lecz efekt osunięcia się kamiennej podmurówki. W zaniedbanym wnętrzu piętrzyły się na podłodze hałdy ubrań roboczych, pościeli, sienników i butów, a pośród tego bałaganu harcowały tabuny myszy.
Pod ścianą stało łóżko, na którym pod stertą koców leżał gospodarz. Spojrzenie wyblakłych oczu wyrażało bezsilność, na wychudzonej twarzy zastygł grymas cierpienia. Widać było, że ten człowiek już się z losem pogodził, już zrezygnował. Wstawał z trudem jedynie na odgłos pukania, by odebrać zakupy lub bańkę mleka od sąsiadki. Żył biednie, bo odkąd przestał zarobkować utrzymywał się z groszowej renty. Było mu to jednak obojętne, zresztą jak wszystko wokół, ale nie narzekał, nikomu się nie skarżył, a najchętniej zagrzebany w barłogu zapadał w siebie.
Ten dzień na pozór nie różnił się od innych. Z tym wyjątkiem, że na dworze sypnęło śniegiem i ścisnął mróz. Mimo grubej warstwy okrycia zaczęło dokuczać mu zimno, więc zwlókł się z łóżka, rozpalił pod kuchnią i przyszykował sobie trochę strawy. Minęło sporo czasu zanim wyziębioną izbę wypełniło ciepło. Przymknął oczy i zaczął pogrążać się w błogim odrętwieniu, w jakimś dziwnym półśnie, między jawą, a marzeniem, które nagle przeistoczyło się w świetlistą, skrzydlatą sylwetkę przyjaznym gestem przywołującą go ku sobie. Bez wahania ruszył, a właściwie popłynął w tym kierunku i niebawem nad sobą ujrzał usiane gwiazdami niebo, a u swych stóp rozległą dolinę u krańca, której świeciła jasna łuna. Zewsząd do tego blasku spieszyły ludzkie postacie rozśpiewane i radosne. Łzy popłynęły mu z oczu, a serce zamarło w piersiach, kiedy wśród tłumu rozpoznał bliskich. Rodziców, rodzeństwo, a nawet przyjaciela z wojska, który z przestrzeloną wrogim pociskiem głową skonał w jego ramionach. Jednakże w tej dolinie nie było śmierci i ludzkiego nieszczęścia. Tu każdym nerwem swojego ciała czuł tajemnicę rodzącego się życia. Świętą i wieczną.
Srebrna kula księżyca zwolna sunęła nad wioską. Przez niewielkie okno zajrzała do samotnej chaty. W stalowej poświacie widać było śpiącego mężczyznę, a po twarzy pełzał mu łagodny uśmiech. Na zewnątrz świat zastygał w ciszy, gdy nagle echo poniosło po ciemnych wzgórzach słowa cudownej, heroicznej pieśni - Bóg się rodzi, moc truchleje...

* Magierów - okolica jednej z wsi w diecezji przemyskiej.

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

2010-12-31 00:00

Oceń: 0 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Św. Florian - patron strażaków

Św. Florianie, miej ten dom w obronie, niechaj płomieniem od ognia nie chłonie! - modlili się niegdyś mieszkańcy Krakowa, których św. Florian jest patronem. W 1700. rocznicę Jego męczeńskiej śmierci, właśnie z Krakowa katedra diecezji warszawsko-praskiej otrzyma relikwie swojego Patrona. Kim był ten Święty, którego za patrona obrali także strażacy, a od którego imienia zapożyczyło swą nazwę ponad 40 miejscowości w Polsce?

Zachowane do dziś źródła zgodnie podają, że był on chrześcijaninem żyjącym podczas prześladowań w czasach cesarza Dioklecjana. Ten wysoki urzędnik rzymski, a według większości źródeł oficer wojsk cesarskich, był dowódcą w naddunajskiej prowincji Norikum. Kiedy rozpoczęło się prześladowanie chrześcijan, udał się do swoich braci w wierze, aby ich pokrzepić i wspomóc. Kiedy dowiedział się o tym Akwilinus, wierny urzędnik Dioklecjana, nakazał aresztowanie Floriana. Nakazano mu wtedy, aby zapalił kadzidło przed bóstwem pogańskim. Kiedy odmówił, groźbami i obietnicami próbowano zmienić jego decyzję. Florian nie zaparł się wiary. Wówczas ubiczowano go, szarpano jego ciało żelaznymi hakami, a następnie umieszczono mu kamień u szyi i zatopiono w rzece Enns. Za jego przykładem śmierć miało ponieść 40 innych chrześcijan.
Ciało męczennika Floriana odnalazła pobożna Waleria i ze czcią pochowała. Według tradycji miał się on jej ukazać we śnie i wskazać gdzie, strzeżone przez orła, spoczywały jego zwłoki. Z czasem w miejscu pochówku powstała kaplica, potem kościół i klasztor najpierw benedyktynów, a potem kanoników laterańskich. Sama zaś miejscowość - położona na terenie dzisiejszej górnej Austrii - otrzymała nazwę St. Florian i stała się jednym z ważniejszych ośrodków życia religijnego. Z czasem relikwie zabrano do Rzymu, by za jego pośrednictwem wyjednać Wiecznemu Miastu pokój w czasach ciągłych napadów Greków.
Do Polski relikwie św. Floriana sprowadził w 1184 książę Kazimierz Sprawiedliwy, syn Bolesława Krzywoustego. Najwybitniejszy polski historyk ks. Jan Długosz, zanotował: „Papież Lucjusz III chcąc się przychylić do ciągłych próśb monarchy polskiego Kazimierza, postanawia dać rzeczonemu księciu i katedrze krakowskiej ciało niezwykłego męczennika św. Floriana. Na większą cześć zarówno świętego, jak i Polaków, posłał kości świętego ciała księciu polskiemu Kazimierzowi i katedrze krakowskiej przez biskupa Modeny Idziego. Ten, przybywszy ze świętymi szczątkami do Krakowa dwudziestego siódmego października, został przyjęty z wielkimi honorami, wśród oznak powszechnej radości i wesela przez księcia Kazimierza, biskupa krakowskiego Gedko, wszystkie bez wyjątku stany i klasztory, które wyszły naprzeciw niego siedem mil. Wszyscy cieszyli się, że Polakom, za zmiłowaniem Bożym, przybył nowy orędownik i opiekun i że katedra krakowska nabrała nowego blasku przez złożenie w niej ciała sławnego męczennika. Tam też złożono wniesione w tłumnej procesji ludu rzeczone ciało, a przez ten zaszczytny depozyt rozeszła się daleko i szeroko jego chwała. Na cześć św. Męczennika biskup krakowski Gedko zbudował poza murami Krakowa, z wielkim nakładem kosztów, kościół kunsztownej roboty, który dzięki łaskawości Bożej przetrwał dotąd. Biskupa zaś Modeny Idziego, obdarowanego hojnie przez księcia Kazimierza i biskupa krakowskiego Gedko, odprawiono do Rzymu. Od tego czasu zaczęli Polacy, zarówno rycerze, jak i mieszczanie i wieśniacy, na cześć i pamiątkę św. Floriana nadawać na chrzcie to imię”.
W delegacji odbierającej relikwie znajdował się bł. Wincenty Kadłubek, późniejszy biskup krakowski, a następnie mnich cysterski.
Relikwie trafiły do katedry na Wawelu; cześć z nich zachowano dla wspomnianego kościoła „poza murami Krakowa”, czyli dla wzniesionej w 1185 r. świątyni na Kleparzu, obecnej bazyliki mniejszej, w której w l. 1949-1951 jako wikariusz służył posługą kapłańską obecny Ojciec Święty.
W 1436 r. św. Florian został ogłoszony przez kard. Zbigniewa Oleśnickiego współpatronem Królestwa Polskiego (obok świętych Wojciecha, Stanisława i Wacława) oraz patronem katedry i diecezji krakowskiej (wraz ze św. Stanisławem). W XVI w. wprowadzono w Krakowie 4 maja, w dniu wspomnienia św. Floriana, doroczną procesję z kolegiaty na Kleparzu do katedry wawelskiej. Natomiast w poniedziałki każdego tygodnia, na Wawelu wystawiano relikwie Świętego. Jego kult wzmógł się po 1528 r., kiedy to wielki pożar strawił Kleparz. Ocalał wtedy jedynie kościół św. Floriana. To właśnie odtąd zaczęto czcić św. Floriana jako patrona od pożogi ognia i opiekuna strażaków. Z biegiem lat zaczęli go czcić nie tylko strażacy, ale wszyscy mający kontakt z ogniem: hutnicy, metalowcy, kominiarze, piekarze. Za swojego patrona obrali go nie tylko mieszkańcy Krakowa, ale także Chorzowa (od 1993 r.).
Ojciec Święty z okazji 800-lecia bliskiej mu parafii na Kleparzu pisał: „Święty Florian stał się dla nas wymownym znakiem (...) szczególnej więzi Kościoła i narodu polskiego z Namiestnikiem Chrystusa i stolicą chrześcijaństwa. (...) Ten, który poniósł męczeństwo, gdy spieszył ze swoim świadectwem wiary, pomocą i pociechą prześladowanym chrześcijanom w Lauriacum, stał się zwycięzcą i obrońcą w wielorakich niebezpieczeństwach, jakie zagrażają materialnemu i duchowemu dobru człowieka. Trzeba także podkreślić, że święty Florian jest od wieków czczony w Polsce i poza nią jako patron strażaków, a więc tych, którzy wierni przykazaniu miłości i chrześcijańskiej tradycji, niosą pomoc bliźniemu w obliczu zagrożenia klęskami żywiołowymi”.

CZYTAJ DALEJ

#PodcastUmajony (odcinek 5.): Ile słodzisz?

2024-05-04 22:24

[ TEMATY ]

Ks. Tomasz Podlewski

#PodcastUmajony

Mat. prasowy

W czym właściwie Maryja pomogła Jezusowi, skoro i tak nie mogła zmienić Jego losu? Dlaczego warto się Jej trzymać, mimo że trudności wcale nie ustępują? Zapraszamy na piąty odcinek „Podcastu umajonego”, w którym ks. Tomasz Podlewski opowiada o tym, że czasem Maryja przynosi po prostu coś innego niż zmianę losu.

CZYTAJ DALEJ

#PodcastUmajony (odcinek 5.): Ile słodzisz?

2024-05-04 22:24

[ TEMATY ]

Ks. Tomasz Podlewski

#PodcastUmajony

Mat. prasowy

W czym właściwie Maryja pomogła Jezusowi, skoro i tak nie mogła zmienić Jego losu? Dlaczego warto się Jej trzymać, mimo że trudności wcale nie ustępują? Zapraszamy na piąty odcinek „Podcastu umajonego”, w którym ks. Tomasz Podlewski opowiada o tym, że czasem Maryja przynosi po prostu coś innego niż zmianę losu.

CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję