Reklama
Zobaczyłem go kiedyś przypadkiem, tuż po przebudzeniu. Podszedłem do okna, żeby sprawdzić, czy nie pada, zanosiło się wieczorem. Widzę, to może za dużo powiedziane, dostrzegam sylwetkę mężczyzny chyba, bo tego też nie jestem pewien na sto procent. Jest szaro, szósta rano i dzień pochmurny. Nie koncentruję na nim uwagi, ot – przechodzi ktoś przez plac kościelny i tyle, choć pora dziwna i tu nie ma takiego zwyczaju, bo to żaden skrót, ale o szóstej rano takie myślenie jest całkowicie usprawiedliwione. Za drugim razem też mnie to jakoś szczególnie nie obeszło. Od poprzedniego minęło sporo czasu i ledwie to pamiętam. Nawet jak sobie przypominam, że już tak było, to przecież dwa razy, żadna reguła. Następny raz przyglądam się już uważnie dłuższą chwilę. Ktoś klęczy przy krzyżu, potem, wstając, opiera rękę o krzyż, trwa tak jeszcze chwilę i całuje go na odchodne. W tych wszystkich gestach widać jakąś delikatność, szacunek, ale też pewną zażyłość. Krzyż jest przytwierdzony do ściany kościoła, na plecach prezbiterium. Wysoki na parę metrów z piękną figurą Chrystusa, chyba jest w wieku samego kościoła. Dlaczego akurat tu pojawia się ten gość, a nie przy wejściu do kościoła, gdzie stoi krzyż misyjny? Może dlatego, odpowiadam sobie, że tutaj jest niewidoczny. Plac kościelny okala mur, więc z ulicy nie widać. Moje okno jest na piętrze i na wprost kościoła, tylko stąd można to zobaczyć. A może jakie szczególne nabożeństwo ma akurat do tego krzyża. Intrygujące. Przechodząc na drugi dzień obok tego miejsca, popatruję, czy nie ma jakich śladów, może co zakopane, ponosi mnie fantazja. Na początku nie mogę ustalić, czy jest jakiś stały klucz tych odwiedzin. Z czasem orientuję się, że to każdy piątek i naprzemiennie wtorek i środa. W Wielkim Poście zaś jest codziennie za wyjątkiem niedziel. Wciąż ten sam scenariusz. Podchodzi, klęka, trwa tak nieporuszenie z głową opartą o krzyż, potem wstaje, opiera rękę, patrzy w górę, Jezusowi w oczy, całuje i odchodzi w stronę bramy głównej. Zajmuje mu to ok. pół godziny w piątek i krócej, jakieś 15 minut, w inny dzień. Pytam proboszcza, czy nie zadał czasem jakiej dziwnej pokuty komu. Patrzy na mnie jak na wariata.
– Może do pracy chłop jedzie pierwszym przewozem, na chwilę zachodzi i tyle.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Proboszcz nie widzi w tym nic niezwykłego. Mnie natomiast ta interpretacja nie zadowala. Za dużo tu regularności, coś się za tym kryje. Nie mam lornetki, żebym mógł się przyjrzeć, rozpoznać, a gołym okiem z tej odległości nie ma szans. To przecież musi być ktoś stąd. Dyskretnie podpytuję obu naszych panów, czy nie widzieli, nie słyszeli. Różne mają domysły, nic konkretnego i mało to wszystko prawdopodobne. Na dłuższy czas zapominam o niezwykłym gościu, bo co innego odwraca moją uwagę. Najpierw Wszystkich Świętych.
– Pochwalony – rozlega się nagle za naszymi plecami.
– Na wieki – odpowiada proboszcz, nie odwracając się od kredensji, gdzie majstruje przy kropidle. Ostatniej niedzieli podczas aspersji uległo uszkodzeniu, dokładniej rozczłonkowaniu. Zbyt zamaszyście nim wywinął, żeby dosięgło tych w kruchcie, i cały wiecheć poleciał, jak pocisk, obciążony wodą święconą. Zdziwionemu proboszczowi został w ręku tylko goły patyk. Oglądał go kilkakrotnie, nic nie rozumiejąc. Trafiło na zacną parafiankę, nobliwą damę, nauczycielkę.
– Kok na uchu, makijaż na brodzie – kpił organista, bo z chóru dobrze widział. Proboszcz niezrażony, kiedy tylko minęło zdziwienie, swoim basem huknął:
– Kropidło oddać.
Reklama
I tyle. Teraz za pomocą drutu i kombinerek próbuje przytwierdzić jedno do drugiego, mrucząc pod nosem formułkę: „com złączył, niech się nie rozdziela”. Mimo tego zaklęcia z naprawą ma spory kłopot.
– Przyszłymy dać na wymianki – kontynuują te od „Pochwalonego”.
– Chodźcie, chodźcie, już kończymy. A jak wam się śpieszy, to niech wikary przyjmie. Napisane macie?
Podchodzą do mnie, więc się upewniam.
– Na wypominki znaczy się?
Kiwają głowami, obie naraz, przecząco.
– Na wymianki.
Niepewnie popatruję na proboszcza, ale to akurat był zły moment, bo sobie przyszczypnął palec kombinerkami. Syknął tylko i stłumił resztką woli, wspartej pewnie łaską, nieodpowiedni wyraz cisnący się na usta.
– Co się gapisz? – wypalił do mnie, jakbym to ja był winien. – Jak zwał, tak zwał, przyjmij. Tylko sprawdź od razu przy nich nazwiska, bo piszą niewyraźnie, a później mają pretensje. Jakie te wypominki mają być? – To znowu do nich.
– Roczne my chciały, oktawalne też, wymianki.
– A skąd wam się wzięły te wymianki?
Nie bardzo mądrze pytam, tym bardziej że palec proboszcza czerwienieje coraz bardziej i trzyma go przy ustach z wyraźnym grymasem bólu. Już coś zamierzał odpowiedzieć, pewnie poszłoby mi w pięty, ale go uprzedziły. Razem mówią i zgodnie, jakby miały przećwiczone.
– U nas tak zawsze było od dziada pradziada.
Druga uzupełnia, jakby tłumaczyła dziecku:
Reklama
– No przecież to jasne. Wymianki, bo się wymienia przed ołtarzem naszych przodków. A po co miałby kto komu wypominać w kościele? I to jeszcze zmarłym?
– Widziałeś, takiś mądry, a tego żeś nie wiedział. Skończ z tym kropidłem, ranę mam na palcu. Ja z wami załatwię te wymianki.
Po wieczornej Mszy mówię kościelnemu o tym nieporozumieniu.
– I święta racja. Przecież to tylko ktoś niespełna rozumu może mówić wypominki. Co to obrażać mamy naszych zmarłych czy pretensje jakie wnosić?
Próbuję tłumaczyć panu kościelnemu, że w ogólnie przyjętej terminologii, ale proboszcz nie wytrzymuje. Zdejmuje albę, zamotał się z rękawami i z tego białego kokonu wybucha oburzeniem.
– Patrzcie, w językoznawców obrodziło w naszej parafii. A czym żeśmy sobie zasłużyli? Co jeden to znamienitszy.
– Niech proboszcz nie kpi tak od razu, bo sprawa ważna jest. – Kościelny, jak na siebie, reaguje spokojnie. – Tu trzeba wyczucia, od słów się zaczyna. My tu pilnujemy tradycji. Wystarczy zapytać, a nie zaraz kpiny i żarty.
Rękę nagle podnosi i pokazuje na ten wciąż rozczłonkowany przedmiot. – Takieśta mądre teologi, a kropidło dalej w dwóch kawałkach. Palce poowijane i tyle. Bez pojęcia, co tu drutowanie pomoże? Wezmę do teścia, objemkę się metalową zrobi, przewierci na dwa nity i będzie na lata, a nie tak. A po co też było wywijać tym kropidłem jak cepem, po co? I w tej sprawie też się nie ma co mądrzyć. Kobiety rację mają w całej rozciągłości. Kto to widział z takimi słowami wyjeżdżać przy świętej liturgii?
Reklama
Proboszcz ręką machał tylko, tą z palcem owiniętym bandażem, a ja swoją, z opatrunkiem, chowałem za plecami.
– Teraz tak – ciągnął niezrażony kościelny. – We Wszystkich Świętych i w Dzień Zaduszny jak się sprawy z odprawianiem mają? Robimy na cmentarzu czy wszystkie w kościele, a tam tylko z prosecją pójdziemy?
– Nie denerwuj mnie znowu, takie te twoje wymianki jak i ta prosecja. Ile razy mam ci to wkładać do głowy. Pro-ces-ja – sylabizuje. – Powtórz.
– Prosecja – odpowiada butnie, patrząc prosto w proboszczowskie oczy. – Nie o tym teraz. Rozchodzi się o to, żeby mi proboszcz w paradę nie wchodził przy porządkach na cmentarzu.
I tak to trwa do samego święta. Odprawiamy jednak jedną Mszę na cmentarzu, kościelny zły, bo musi wszystko przenosić i ustawiać. Od rana proboszcz głosi tak zwane mocne słowo. Irytuje się, bo któreś dziecko zapytało go o dzień zmarłych.
– Żaden dzień zmarłych. Już nam dzieci ogłupiają. Jakich zmarłych? Żyjących, i to pełnią życia. Niech mi nikt nie odważy się tak mówić w kościele, bo uszy natrę. Jutro jest pamięć i modlitwa za wszystkich wiernych zmarłych. Jutro.
Reklama
Dzień Zaduszny zaś to niezwykła atmosfera starej liturgii. Półmrok w kościele, wczesna pora, odprawiamy po trzy Msze, ludzie się wymieniają, co pobożniejsze niewiasty jednak trwają. Organista śpiewa jak natchniony łacińskie Requiem, Dies illa i pozostałe. Przy drugiej Mszy nagle atakuje mnie ostry ból, nie wiem nawet, skąd pochodzi, kurczę się w sobie, podnoszę nogę, łagodnieje i odchodzi. Pospieszam z recytowanymi częściami. Przychodzi drugi raz, za chwilę jest jeszcze ostrzejszy, ale też, na szczęście, krótkotrwały. Modlę się, żeby tylko skończyć, potem wymienimy się z proboszczem. Mówię jeszcze „Pokój Pański” i już mnie nie ma. Nagle pojawia się jeszcze ostrzejszy ból razem z jakimś skurczem. Budzę się po jakim czasie, nie wiem zupełnie, gdzie jestem. Bolą mnie ręce powykręcane do tyłu za oparcie krzesła. Powoli wraca świadomość. Jestem w prezbiterium, proboszcz przy ołtarzu kończy celebrę, ja w ornacie na krześle podtrzymywany przez kościelnego. Te ręce to jego wina, zsuwałem mu się z krzesła, to wymyślił, że zaprze mnie rękami za oparcie. Patrzy na mnie z dobrotliwym uśmiechem i poluzowuje uścisk. W zakrystii czuję się już normalnie, trochę tylko oszołomiony. Mówią mi, co się stało, wypytują o powody. Sam bym chciał wiedzieć. Choć wydaje się, że wszystko minęło, proboszcz każe mi wracać na plebanię. Opierałbym się zdecydowanie, ale spostrzegam, że bezwiednie zmoczyłem się z tego bólu, idę więc posłusznie. Ledwie zdążyłem się przebrać, a tu ostre pukanie do drzwi kancelarii. Schodzę zdziwiony, kto to o takiej porze w taki dzień może mieć sprawę do kancelarii. W drzwiach stoi nasz doktor z torbą lekarską w ręku, w kurtce, spodniach od piżamy i rannych papciach, na bose stopy. Dziwimy się sobie nawzajem.
– Co się dzieje? Kobieta wpadła do nas, wrzeszczy, że wikary kona w kościele. A tu mi ksiądz drzwi otwiera?
Mówię, że głupstwo, może wyglądało z daleka groźnie, ale nic się nie stało. Ot, jakieś omdlenie. Przepraszam go za fatygę.
– Skoro mnie ze snu wyrwała i przybiegłem, to musimy zbadać.
Kładę się posłusznie, odpowiadam na wiele pytań. Po długotrwałych oględzinach, osłuchaniach, opukiwaniach, gnieceniach, doktor mówi:
– Nic nagłego nie widzę, ale nie ma dymu bez ognia.
Zleca mi jakieś szczegółowe badania i tak się rozstajemy. Sprawa ma jednak ciąg dalszy. Ta pani, która pobiegła po doktora, bo widok był okropny, jak mi później powie, nie wróciła już do kościoła, miała autobus. Jechała do córki, do Zagłębia, na kilka dni. Tam też, nie wiem już, w jaki sposób, dociera do mojego kolegi z roku, który tam pracuje, mówi mu o całej sprawie, a ten z gorliwości, nie sprawdziwszy uprzednio, poruszony, odprawia za mnie Mszę żałobną. Drwi potem ze mnie, jak można być tak nierzetelnym, albo-albo – mówi, a nie tak na trochę, na chwilę, na próbę. Niepoważne – dodaje. Kit mu w ucho. Na miejscu też kilka dni trwają żarty z mojego nagłego omdlenia.
– Pewnie zobaczyłeś jakiego ducha? – pyta z udawaną troską proboszcz.
Po kilku dniach sprawa sama się przedawnia wyparta nowymi historiami. Dach porwało ze stodoły.
Reklama
– Dlaczego nasz akurat? Choć przecież nikomu źle nie życzę, to czemu ten jedyny w całej wsi?
– Bo proboszcz niepotrzebnie olchy wyciął znad stawu, a one osłaniały – racjonalnie wyjaśnia kościelny.
– Teraz żeś mądry. Wtedy trzeba było mówić, a nie drewno brać. Utrapienie z tym wszystkim. Pomocy żadnej z ciebie, tylko udręka. Cieśli mi poszukaj.
Proboszcz jest rozżalony i przybity. Ołtarz chciał złocić, a tu niespodziewany wydatek. Odbiera to bardzo osobiście.
– Coś się Panu Bogu nie podoba. I ja się nie dziwię – mówi tajemniczo.
– Że co? Kara jakaś? – dopytuje niespokojnie gospodyni.
– Patrzcie ją. Pierwsza specjalistka od karania. Jaka kara. Wskazanie. Inspiracja.
– A idź ty z tą twoją inspiracją. Niech tylko siano zamoknie, zobaczymy, co krowom dasz?
W tym dniu trudno im dojść do porozumienia. Jak co wieczór idą razem doić krowy. Gospodyni robi to niechętnie, proboszcz z entuzjazmem. Różna jest ich rola. Ona doi, on ma trzymać ogon, żeby udaremnić złośliwe zapędy krasuli, o czym gospodyni jest przekonana.
– One mnie nie lubią i specjalnie to robią.
– To ty ich nie lubisz i one to czują.
Reklama
Chodzi o to, że często gospodyni przychodzi z makijażem na twarzy i z awanturą wchodzą do kuchni. Powód wciąż ten sam. Proboszcz nie upilnował ogona. A że on sam ścieli pod te krowy, zwykle skąpo, to jest właśnie tak. On zaś się tłumaczy, że wymsknęła mu się, ale nic się przecież nie stało, bo to dobre na cerę. Takim tłumaczeniem rozpala gospodynię do białości i często kolację robimy sobie sami. Niezmiernie rzadko się zdarza, żeby wracali w zgodzie od wieczornego udoju.
– Do jutra jej przejdzie, to dobra kobieta, tylko zmanierowana przez miasto. Kasia sama doi i nic się jej takiego nie przytrafia.
Któregoś dnia, w tej właśnie porze, jest telefon do proboszcza, idę więc do obory z wiadomością. Widok jest niezwykły. Gospodyni skulona na małym stołeczku, prawie pod krową, bo proboszczowskie bydło jest dorodne i dobrze odkarmione, a z tyłu proboszcz z ogonem w ręku. W drugiej ma różaniec i próbuje skłonić gospodynię do odpowiadania.
– No, Mania, święta Maryjo, no, Mania, mów. Święta...
– Trzymaj ten ogon, bo mnie już raz maznęła – odpowiada ostro, jakby z wnętrza krowiego brzucha. Widać wyraźnie, że nie ma usposobienia do modlitwy w tym akurat czasie. Proboszcz jednak nie ustępuje i tak to trwa co wieczór, co dnia. Przez przypadek przypomina mi się pokutnik, jak go nazywam, o swoim istnieniu. Tego ranka, kiedy stodołę plebańską obrało z dachu, budzi mnie trzaskające okno, podbiegam, żeby dociągnąć haczyk, i widzę go znowu. Klęczy, ręką przytrzymuje czapkę, nisko pochylony przy krzyżu. Obserwuję go przez następne dni. Fascynuje mnie coraz bardziej tą swoją determinacją i wiernością. Nawet w deszczu jest o zwykłej porze. Coraz bardziej chciałbym poznać człowieka i powód takiej nieustępliwości. Czy prosi o coś, czy też pokutuje?
– Co ci do tego? Daj człowiekowi spokój i zawstydź się sam, bo by cię nie było stać na coś takiego. Proboszcz opędza się od moich codziennych podejrzeń. Dodaje: – Nikodem też przychodził do Pana Jezusa nocą. Ma prawo. Może to taki nasz Nikodem.