Reklama

Wiadomości

Urodził się w samo południe

Mówi o sobie, że jest człowiekiem spełnionym. Warszawiak. Żonaty. Ojciec czterech dorosłych córek. Obdarzony wyjątkową pamięcią. Profesor historii. Autor blisko dwudziestu książek naukowych, w tym głośnych: o 1968 i 1970 r. Szef oddziału warszawskiego Instytutu Pamięci Narodowej. Pasjonat piłki nożnej i kina, szczególnie westernów. – Urodziłem się w samo południe – mówi z uśmiechem. – Pewnie dlatego lubię westerny

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Był typowym dzieckiem ówczesnych peerelowskich lat 50. ubiegłego wieku. Nerwowym jedynakiem z kluczem na szyi. Rodzice, oprócz pracy, swój czas oddawali również działalności w PZPR. Wychowywany był głównie przez mamę. Ojciec przebywał na ogół za granicą. Po szkole, której nie lubił, chłopak szedł na podwórko. Później odrabiał lekcje. Chyba że był to czas, gdy chodził do szkoły, w której uczyła mama. Wtedy wychodzili razem „do pracy” i razem wracali. Matka była polonistką, ojciec inżynierem budownictwa, pracującym ponad 20 lat poza granicami. Nic nie zapowiadało, że chłopiec będzie historykiem, choć od najmłodszych lat dotykała go historia. Jako czterolatek zapamiętał kilka obrazów z Października ’56. Nic z tego nie rozumiał, ale do dziś czuje emocje tamtego czasu. Współcześnie niczym na ekranie odtwarzają mu się w pamięci postaci milicjantów z karabinami w samochodach. Stali naprzeciwko ich mokotowskiej kamienicy, której okna wychodziły na ponury gmach komendy milicji. Pamięta skandowane nazwisko Rokossowskiego, tłum ludzi koło miejskiej biblioteki. Mimo tych emocji przez lata marzył o reżyserii filmowej. Uniwersytecka historia, która wydawała mu się najłatwiejszym kierunkiem, miała być jedynie etapem w drodze do łódzkiej PWSTiF. Przyjmowano tam bowiem jedynie absolwentów szkół wyższych.

Pamiętny rok

Już w szkole podstawowej, a później średniej kręcili z chłopakami krótkie filmy. Czy to bawiąc się w kaskaderów, czy w aktorów. Szukali ciekawych planów dla swoich obrazów. I często znajdowali w zburzonych kamienicach… ślady wojny. Dzięki temu m.in. Jerzy doskonale poznał swoje miasto. Już w szkole średniej, choć na krótko, filmową pasję Jerzego zdominowała kolejna pasja – muzyka. Beatlesi, Rolling Stonesi, Ewa Demarczyk i Czesław Niemen… Dzięki pewnej stabilizacji finansowej, zapewnianej mu przez rodziców, Jerzy mógł się ubierać w kolorowe koszule, błyszczące kamizelki, skórzane buty z długimi nosami, naśladujące obuwie idoli z Liverpoolu. Także bardziej wykwintnie: w koszule non-iron i ortalionowe płaszcze oraz w krawaty, do których słabość pozostała mu do dziś.

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

Reklama

Początek szkoły średniej Jerzego przypadł na pamiętny rok szkolny 1967/1968. W szkole spotkał swój pierwszy wielki autorytet, którym stał się polonista i wychowawca Tadeusz Stefańczyk. Ale też doznał pierwszych bolesnych zaskoczeń: jego ulubiony nauczyciel musiał odejść ze szkoły, ponieważ wstawił się za swoją koleżanką nauczycielką Marią Knote, którą wyrzucono podczas antysemickich rugowań. Z Polski w następnym roku wyjechała też koleżanka Jerzego, którą żegnał na Dworcu Gdańskim ze łzami w oczach. Jednak to nie wydarzenia, jakie miały miejsce w 1968 r., stały się później dla Jerzego Eislera inspiracją do napisania książki: „Marzec 1968”. Zadecydowała o tym chęć opisywania własnego kraju, jego historii.

Towarzysze Jerzego?

Studia historyczne przywołały kolejne autorytety, które stały się inspiracją dla późniejszych poszukiwań dojrzewającego historyka. Studia to także wielka miłość, którą stała się studentka z tej samej grupy, późniejsza żona Mariola. Niebawem będą obchodzić 40-lecie małżeństwa. – Bez wątpienia moim pierwszym autorytetem był prof. Andrzej Zahorski, który potrafił zarazić mnie pasją do swojej ukochanej Francji, mówiąc o niej w sposób niezwykle porywający – wspomina Jerzy Eisler. – Bardzo ciekawe wykłady prowadził też Jarema Maciszewski. Niezależnie od jego zapatrywań ideologicznych był świetnym gawędziarzem. No i mój największy autorytet – prof. Jerzy Borejsza, który zrobił ze mnie historyka. Na jego wykłady chodziliśmy z Mariolą regularnie.Wymienię jeszcze może dwóch ludzi, którzy swoją rozległą wiedzą zawstydzali całą naszą grupę. Mam na myśli nieżyjącego już Witolda Prusa i obecnego prof. Tomasza Witucha, człowieka renesansowego, o ogromnej kulturze. Dla nas, formujących się dopiero historyków, byli ogromną inspiracją. Z ich mądrości – mam nadzieję – potrafiłem nieco skorzystać.

Reklama

Pracę magisterską Jerzy Eisler, przyszły historyk PRL, pisał z historii Francji. Podobnie doktorską. Po skończeniu studiów nadal jednak nie bardzo widział siebie w roli historyka, choć już na półmetku zrezygnował z koncentrowania się na studiach filmowych. Zaczął myśleć o podyplomowym dziennikarstwie. Dopiero propozycja prof. Jerzego Borejszy – żeby zdawał na studia doktoranckie w PAN i pisał u niego pracę doktorską o francuskiej prawicy w okresie międzywojennym – zdecydowała o wyborze przez Jerzego Eislera zawodu historyka. Po studiach jednak na rok trafił do wojskowej szkoły dla oficerów rezerwy. Tu udało mu się wreszcie... wstąpić do PZPR. – Nikt mnie nie namawiał. Nikt na mnie nie naciskał. Do partii chciałem wstąpić już kilka lat wcześniej. Miałem staż w komunistycznej organizacji, jaką był ZMS. Ale nie chciano mnie przyjąć. Zawsze znajdował się jakiś pretekst – mówi Jerzy Eisler.

– Ja w swojej naiwności naprawdę chciałem wstąpić do PZPR z pobudek ideowych. Uważałem, że w partii powinni być uczciwi ludzie. No i wstąpiłem w momencie, który myślę, że nie przynosi mi chwały, bo po 1976 r. Dlaczego? Nie jestem w stanie tego dzisiaj racjonalnie zrozumieć. Ale tak było. I byłem tym prawdziwym czerwonym, nie żadną „rzodkiewką”, czyli z wierzchu czerwonym, a wewnątrz białym. Chciałem być tym młodym, pełnym troski towarzyszem, który patrzy na partię z boku i chce ją zmieniać. Uważałem przy tym, że moje poglądy są socjalistyczne, socjaldemokratyczne. Podczas jednej z rozmów przekonywałem o tym swoją żonę, która pochodziła ze środowiska narodowego, prawicowego. Mówiłem jej z ogromną pewnością: „Wiesz, moi towarzysze to Willy Brandt, Bruno Kreisky i Olof Palme”. Na co ona powiedziała: „Ty się tak nie ekscytuj, twoi towarzysze to Leonid Breżniew, Erich Honecker i Gustáv Husák”. I miała rację. Ale wówczas jeszcze nie byłem do tego przekonany.

Reklama

Historia bez wewnętrznego cenzora

O tym, że żona miała rację, Jerzy Eisler przekonywał się przez najbliższe lata. I choć w 1980 r. wstąpił do NSZZ „Solidarność”, również z przekonania, legitymację partyjną oddał dopiero w początkach stanu wojennego. Czas wojny polsko-Jaruzelskiej zaczął jednak kształtować w nim historyka opisującego losy własnego kraju. W początkach pisał do czasopism katolickich: „Więzi”, „Przeglądu Katolickiego”, również do prasy podziemnej. Od połowy lat 80. prowadził też wykłady z historii najnowszej w salach katechetycznych.

Po oddaniu przez Eislera legitymacji partyjnej Polska Akademia Nauk nie znalazła dla swojego nowo upieczonego doktora etatu. Pracował więc jako„urzędnik z doktoratem” w ZUS, wysyłając wezwania na komisje lekarskie. Jakiś czas wykładał w liceum. Prowadził też pracę naukową nad historią Polskiego Radia pod kierunkiem prof. Macieja Kwiatkowskiego. Jednak dopiero „Solidarność” i stan wojenny obudziły w przyszłym autorze ostatnio wydanej książki „Siedmiu wspaniałych. Poczet pierwszych sekretarzy KC PZPR” poważniejsze zainteresowania historią własnego kraju. – W pierwszych dniach stanu wojennego straciłem nadzieję, że coś się w Polsce zmieni. Sądziłem, że będą kolejne marce, grudnie, przesilenia i odwilże. Że w wymiarze ziemskim nie doczekam już wolnej Polski – opowiada Jerzy Eisler. – Ale, choć wtedy jeszcze tak nie myślałem, Pan Bóg czuwa nad nami bez przerwy.

Po 13 grudnia rozchorowałem się okropnie i przez kilka dni leżałem. Podczas tej choroby podjąłem decyzję, że będę zajmował się historią PRL. Już wcześniej, przed stanem wojennym, przyniosłem do domu kilkadziesiąt książek. Zamierzałem jednak pisać tylko o PRL-owskich kryzysach. Teraz zaś zacząłem, „w tajemnicy przed całym światem”, z wyjątkiem rodziny, czytać i zbierać materiały do serii książek o powojennej Polsce. Czytałem, notowałem i przygotowywałem się do kolejnych tematów. Postanowiłem też, co było dla mnie niezwykle cenne, ożywcze, że będę pisał tak, jakby nie było cenzury. Bez jakiegokolwiek wewnętrznego cenzora. Nie zastanawiałem się, gdzie to wydam. Może w wydawnictwie podziemnym, a może emigracyjnym? To już nie było ważne. W połowie lat 80. zdałem sobie sprawę, że zbliża się 20. rocznica Marca ’68. Więc może napiszę książkę o marcu, a następnie o Grudniu ’70? Zapisałem już 150 stron maszynopisu i byłem przy wojnie sześciodniowej w czerwcu 1967 r. Wtedy zrozumiałem, że jest to materiał na 5 książek. Ale nadal ciągnęło mnie, żeby dowiedzieć się, jak to było naprawdę. To mi przyświecało. I, jak dzisiaj śmieją się moi koledzy, „poświęciłem 20 lat życia na to, by opisać kilka miesięcy Marca”.

Reklama

Praca o Marcu ’68 posłużyła prof. Eislerowi do habilitacji. Podobnie wiele czasu pochłonął mu tom o Grudniu ’70, który tworzył równolegle z innymi historycznymi pracami, wchodząc z nowymi tytułami już w wolną Polskę, która przyszła nadspodziewanie szybko.

I tak doszedłem do wiary…

W nową Polskę Jerzy Eisler wkraczał z czterema córeczkami, z niebłahym dorobkiem naukowym, z nadzieją na trwałą niepodległość kraju i z nadal otwartym pytaniem o swój stosunek do Pana Boga. Był wprawdzie ochrzczony, ale rodzice nie posłali go do I Komunii św. Uważali, że o tym powinien zdecydować sam, już jako dorosły. Do ślubu sakramentalnego przystępował jako osoba niewierząca, o czym wiedział kapłan towarzyszący ceremonii. – Kiedy brałem ślub kościelny, to z miłości do żony, bo ona zawsze była osobą wierzącą, religijną, praktykującą – podkreśla Jerzy Eisler. – Nigdy też nie było problemu ze świętami, które obchodziliśmy po katolicku, z pełnym ceremoniałem. Prowadzałem też dziewczynki na religię, wówczas jeszcze do kościoła. Jednak moja droga dochodzenia do Kościoła trwała prawie 20 lat. W pewnym momencie zacząłem chodzić do kościoła z rodziną, ale miałem dylemat. Towarzyszyło temu pewne uczucie nieuczciwości, sztuczności, że jako niewierzący wykonuję gesty, które nie mają dla mnie znaczenia: znak krzyża, klękanie, które dla innych ludzi są gestami świętymi. Zastanawiałem się, czy nie jest to coś na kształt świętokradztwa, drwiny. Powiedziałem o tym ks. Markowi Kiliszkowi, którego znałem jeszcze ze stanu wojennego, z duszpasterstwa nauczycieli. Zapytałem, czy w mojej sytuacji powinienem, czy mogę chodzić do kościoła, czy nie jest to drwina. I on mi wtedy zadał pytanie, czy by mi przeszkadzało, gdybym nadal chodził. Odrzekłem, że nie. Wówczas powiedział, że dla dzieci, żony, dla umocnienia naszego związku byłoby wskazane, żebym z nimi chodził. Chodziłem więc. I jakbym nawet pogodził się z tym, że pewnie nie będzie mi dane „zostać wierzącym”…

W sposób radykalny poszukującemu Jerzemu Eislerowi w dochodzeniu do Pana Boga pomógł wypadek samochodowy, któremu ulegli całą rodziną w drodze z Paryża do Bordeaux w lipcu 1995 r. W samochodzie, który prowadził Jerzy na autostradzie, przy szybkości 120 km/h, urwało się koło. Samochód 4 razy przekoziołkował, wyrzucając na zewnątrz córeczki. Wypadały kolejno przez okno przy każdym koziołkowaniu. W najgorszym stanie była najmłodsza, musiano ją jak najszybciej przetransportować helikopterem do szpitala. – Jak mówią nasi przyjaciele, chyba wszystkie matki świata trzymały się za ręce, żeby nic się nam nie stało – mówi Jerzy Eisler. – Oczywiście, byliśmy połamani, z powybijanymi zębami. Na ślizgawce byłoby to tragedią, ale jeśli chodzi o ten wypadek, to można powiedzieć, że nic się nie stało. Kiedy najmłodszą Beatkę zabierano śmigłowcem do szpitala, nagle pojawił się ksiądz w sutannie, co we Francji jest niemal niemożliwe. Zapytał mnie, czy jest ktoś ranny na tyle, by potrzebował posługi księdza. Powiedziałem, że moja najmłodsza córka. I ten kapłan zaczął odmawiać przy niej modlitwę. Wtedy chciałem nie tyle uwierzyć w Boga, ile uwierzyć Bogu. Zawierzyć Bogu. W pierwszym momencie, kiedy tak pomyślałem, przeraziłem się, ale zebrałem się na odwagę i poprosiłem Pana Boga: „Nie zabieraj Beatki...”. To się wtedy ocierało o taki stan, że nie wiedziałem, czy to jawa, czy sen. Zapytałem więc po jakimś czasie żonę, czy był ksiądz katolicki w sutannie. Odpowiedziała: „Tak, modlił się przy Beatce”. I tak doszedłem do wiary. W ciągu roku od tej kraksy, w 1996 r., przystąpiłem do I Komunii św., a później do bierzmowania. I dziś mam taką wiarę, że – jak się śmieję – czego by nasz Kościół nie uczynił, czegokolwiek by nasi księża nie zrobili czy nie powiedzieli, to nikt ani nic z Kościoła mnie nie wyrzuci. q

2014-07-16 09:03

Oceń: 0 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Od domu w Okopach do Uniwersytetu w Warszawie

Niedziela Ogólnopolska 1/2013, str. 16-17

[ TEMATY ]

bł. Jerzy Popiełuszko

sylwetka

Artur Stelmasiak

Podczas obrony pracy doktorskiej nt. wizerunku medialnego ks. Jerzego Popiełuszki, UKSW w Warszawie, 17 grudnia 2012 r.

Podczas obrony pracy doktorskiej nt. wizerunku medialnego ks. Jerzego Popiełuszki, UKSW w Warszawie, 17 grudnia 2012 r.

Pierwszą pracę doktorską dotyczącą bł. ks. Jerzego Popiełuszki napisała i obroniła na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie Milena Kindziuk, dziennikarka „Niedzieli”

Najpierw Milena Kindziuk zaprosiła nas na ścieżki życia ks. Jerzego Popiełuszki, przygotowując - zanim jeszcze został ogłoszony błogosławionym - jego pierwszą pełną biografię pt. „Świadek prawdy”. Potem wydała drukiem poruszające świadectwo 93-letniej Marianny Popiełuszko pt. „Matka Świętego”. To owoc prowadzonych przez lata w Okopach na Białostocczyźnie i w Warszawie rozmów ze świętą matką świętego kapłana, która po 19 października 1984 r. stała się cała „bólem do samego nieba”. Wtedy to bowiem w miejscowości Przysiek k. Torunia jej syn został uprowadzony przez funkcjonariuszy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych: Grzegorza Piotrowskiego, Leszka Pękalę i Waldemara Chmielewskiego, bestialsko skatowany, powiązany, zamknięty w bagażniku samochodu i na tamie włocławskiej wrzucony do Zalewu Wiślanego. Milena Kindziuk pokazała heroiczną wiarę matki kapłana męczennika. Mimo bólu po nagłej, tragicznej stracie syna potrafiła ona bowiem wzbić się na szczyty heroizmu i przebaczyć mordercom.

CZYTAJ DALEJ

Św. Florian - patron strażaków

Św. Florianie, miej ten dom w obronie, niechaj płomieniem od ognia nie chłonie! - modlili się niegdyś mieszkańcy Krakowa, których św. Florian jest patronem. W 1700. rocznicę Jego męczeńskiej śmierci, właśnie z Krakowa katedra diecezji warszawsko-praskiej otrzyma relikwie swojego Patrona. Kim był ten Święty, którego za patrona obrali także strażacy, a od którego imienia zapożyczyło swą nazwę ponad 40 miejscowości w Polsce?

Zachowane do dziś źródła zgodnie podają, że był on chrześcijaninem żyjącym podczas prześladowań w czasach cesarza Dioklecjana. Ten wysoki urzędnik rzymski, a według większości źródeł oficer wojsk cesarskich, był dowódcą w naddunajskiej prowincji Norikum. Kiedy rozpoczęło się prześladowanie chrześcijan, udał się do swoich braci w wierze, aby ich pokrzepić i wspomóc. Kiedy dowiedział się o tym Akwilinus, wierny urzędnik Dioklecjana, nakazał aresztowanie Floriana. Nakazano mu wtedy, aby zapalił kadzidło przed bóstwem pogańskim. Kiedy odmówił, groźbami i obietnicami próbowano zmienić jego decyzję. Florian nie zaparł się wiary. Wówczas ubiczowano go, szarpano jego ciało żelaznymi hakami, a następnie umieszczono mu kamień u szyi i zatopiono w rzece Enns. Za jego przykładem śmierć miało ponieść 40 innych chrześcijan.
Ciało męczennika Floriana odnalazła pobożna Waleria i ze czcią pochowała. Według tradycji miał się on jej ukazać we śnie i wskazać gdzie, strzeżone przez orła, spoczywały jego zwłoki. Z czasem w miejscu pochówku powstała kaplica, potem kościół i klasztor najpierw benedyktynów, a potem kanoników laterańskich. Sama zaś miejscowość - położona na terenie dzisiejszej górnej Austrii - otrzymała nazwę St. Florian i stała się jednym z ważniejszych ośrodków życia religijnego. Z czasem relikwie zabrano do Rzymu, by za jego pośrednictwem wyjednać Wiecznemu Miastu pokój w czasach ciągłych napadów Greków.
Do Polski relikwie św. Floriana sprowadził w 1184 książę Kazimierz Sprawiedliwy, syn Bolesława Krzywoustego. Najwybitniejszy polski historyk ks. Jan Długosz, zanotował: „Papież Lucjusz III chcąc się przychylić do ciągłych próśb monarchy polskiego Kazimierza, postanawia dać rzeczonemu księciu i katedrze krakowskiej ciało niezwykłego męczennika św. Floriana. Na większą cześć zarówno świętego, jak i Polaków, posłał kości świętego ciała księciu polskiemu Kazimierzowi i katedrze krakowskiej przez biskupa Modeny Idziego. Ten, przybywszy ze świętymi szczątkami do Krakowa dwudziestego siódmego października, został przyjęty z wielkimi honorami, wśród oznak powszechnej radości i wesela przez księcia Kazimierza, biskupa krakowskiego Gedko, wszystkie bez wyjątku stany i klasztory, które wyszły naprzeciw niego siedem mil. Wszyscy cieszyli się, że Polakom, za zmiłowaniem Bożym, przybył nowy orędownik i opiekun i że katedra krakowska nabrała nowego blasku przez złożenie w niej ciała sławnego męczennika. Tam też złożono wniesione w tłumnej procesji ludu rzeczone ciało, a przez ten zaszczytny depozyt rozeszła się daleko i szeroko jego chwała. Na cześć św. Męczennika biskup krakowski Gedko zbudował poza murami Krakowa, z wielkim nakładem kosztów, kościół kunsztownej roboty, który dzięki łaskawości Bożej przetrwał dotąd. Biskupa zaś Modeny Idziego, obdarowanego hojnie przez księcia Kazimierza i biskupa krakowskiego Gedko, odprawiono do Rzymu. Od tego czasu zaczęli Polacy, zarówno rycerze, jak i mieszczanie i wieśniacy, na cześć i pamiątkę św. Floriana nadawać na chrzcie to imię”.
W delegacji odbierającej relikwie znajdował się bł. Wincenty Kadłubek, późniejszy biskup krakowski, a następnie mnich cysterski.
Relikwie trafiły do katedry na Wawelu; cześć z nich zachowano dla wspomnianego kościoła „poza murami Krakowa”, czyli dla wzniesionej w 1185 r. świątyni na Kleparzu, obecnej bazyliki mniejszej, w której w l. 1949-1951 jako wikariusz służył posługą kapłańską obecny Ojciec Święty.
W 1436 r. św. Florian został ogłoszony przez kard. Zbigniewa Oleśnickiego współpatronem Królestwa Polskiego (obok świętych Wojciecha, Stanisława i Wacława) oraz patronem katedry i diecezji krakowskiej (wraz ze św. Stanisławem). W XVI w. wprowadzono w Krakowie 4 maja, w dniu wspomnienia św. Floriana, doroczną procesję z kolegiaty na Kleparzu do katedry wawelskiej. Natomiast w poniedziałki każdego tygodnia, na Wawelu wystawiano relikwie Świętego. Jego kult wzmógł się po 1528 r., kiedy to wielki pożar strawił Kleparz. Ocalał wtedy jedynie kościół św. Floriana. To właśnie odtąd zaczęto czcić św. Floriana jako patrona od pożogi ognia i opiekuna strażaków. Z biegiem lat zaczęli go czcić nie tylko strażacy, ale wszyscy mający kontakt z ogniem: hutnicy, metalowcy, kominiarze, piekarze. Za swojego patrona obrali go nie tylko mieszkańcy Krakowa, ale także Chorzowa (od 1993 r.).
Ojciec Święty z okazji 800-lecia bliskiej mu parafii na Kleparzu pisał: „Święty Florian stał się dla nas wymownym znakiem (...) szczególnej więzi Kościoła i narodu polskiego z Namiestnikiem Chrystusa i stolicą chrześcijaństwa. (...) Ten, który poniósł męczeństwo, gdy spieszył ze swoim świadectwem wiary, pomocą i pociechą prześladowanym chrześcijanom w Lauriacum, stał się zwycięzcą i obrońcą w wielorakich niebezpieczeństwach, jakie zagrażają materialnemu i duchowemu dobru człowieka. Trzeba także podkreślić, że święty Florian jest od wieków czczony w Polsce i poza nią jako patron strażaków, a więc tych, którzy wierni przykazaniu miłości i chrześcijańskiej tradycji, niosą pomoc bliźniemu w obliczu zagrożenia klęskami żywiołowymi”.

CZYTAJ DALEJ

Odpustowy weekend u franciszkanów [zaproszenie]

2024-05-04 08:48

ks. Łukasz Romańczuk

ks. Mariusz Szypa wypowiada słowa aktu zawierzenia

ks. Mariusz Szypa wypowiada słowa aktu zawierzenia

Franciszkanie Konwentualni z ul. Kruczej we Wrocławiu zapraszają na dwa wydarzenia, które będą miały miejsce w kościele pw. św. Karola Boromeusza. W sobotni wieczór będzie można posłuchać koncertu organowego, a w niedzielę sumie odpustowej będzie przewodniczył bp Maciej Małyga.

4 maja o godz. 19:00 rusza cykl koncertów organowych „Franciszkańskie Wieczory Muzyczne: Mater Familiae” w Sanktuarium Matki Bożej Łaskawej przy ul. Kruczej we Wrocławiu. Jest to okazja do promocji muzyki sakralnej, a także kultu maryjnego. Pierwszy koncert zagra Tadeusz Barylski, który przez wiele lat posługiwał jako organista w sanktuarium św. Antoniego w Dąbrowie Górniczej. Podczas koncertu zagra m.in utwory: Johanna Sebastiana Bacha – Fantazja G-dur, Improwizację: Fantazja Regina Coeli czy Bogurodzicę. Koncert rozpocznie obchody odpustu ku czci Matki Bożej

CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję